niedziela, 17 maja 2009

Wiemy, że żyjesz, zabijemy cię

Jest pani zwolenniczką monarchii w Iranie? 

Podczas rewolucji islamskiej trzydzieści lat temu krzyczałam na ulicach Teheranu: 'Śmierć szachowi!'. Potem zostałam zmuszona do opuszczenia kraju, bo robiłam filmy krytykujące Iran po upadku monarchii. Nie jestem jej zwolenniczką, ale nie popieram też niczego, co się tam dzieje od czasu rewolucji islamskiej. Jednocześnie tęsknię, bo zostałam wygnana.

Dlaczego przez ponad rok spotykała się pani z byłą irańską królową, żeby zrobić o niej film? 

Dwa lata temu pojechałam do Iranu, żeby pracować nad kolejnym dokumentem. Zatrzymano mnie na granicy, przesłuchiwano przez wiele godzin. Pytali, czy jestem taghuti. To określenie tych, którzy sprzyjali monarchii. Wiedziałam, że odpowiedź brzmi: nie, ale przy okazji uświadomiłam sobie, że zapomniałam o królewskiej rodzinie. W moim środowisku nikt o nich nie mówił przez lata, od kiedy opuścili Iran. Farah Pahlawi, była królowa, która mieszka dziś w Paryżu, ma złożony wizerunek. Piękna kobieta, postać publiczna z rubryk towarzyskich, a jednocześnie wdowa po dyktatorze. Tak ją widziałam, zanim się poznałyśmy. Pierwsze wyobrażenie o niej, w dzieciństwie, zbudowałam na podstawie telewizji. Mój ojciec ciężko chorował, mama pracowała kilkanaście godzin dziennie, byliśmy biedni, a w telewizji pięknej kobiecie zakładali koronę na głowę. Ale kiedy w jej paryskim apartamencie zobaczyłam popiersie szacha, nie pomyślałam o nim jak o kimś, kto odmienił życie dziewczyny, z którą chciałam się identyfikować w dzieciństwie. Myślałam o złym Iranie za jego rządów. Trzydzieści lat temu tańczyłam z przyjaciółmi po wygranej rewolucji, cieszyliśmy się, że wypędzamy ich z kraju. Teraz okazuje się, że tamto wydarzenie łączy mnie z byłą królową. Rozumiemy się, bo obie przegrałyśmy tę rewolucję, obie zostałyśmy przez nią pozbawione rodzin, korzeni, poczucia bezpieczeństwa, prawdopodobnie na zawsze


Jakie było pierwsze spotkanie?

Straszne. Ludzie walczą o szansę uściśnięcia dłoni królowej, więc dostąpiłam zaszczytu. Spóźniła się godzinę. Byłam zła. Siedziałam na sofie przed jej apartamentem. Była komunistka czekała, aż królowa będzie gotowa. Jej mąż zabrał mi wolność wypowiedzi, wolność w ogóle. Jednak byłam jej ciekawa, więc czekałam. Wcześniej poznałam przyjaciół Farah, pytałam, co myślą o zrobieniu filmu o niej. Powiedzieli, że nigdy się do niej nie zbliżę, nie pozwoli. Wtedy zdobyłam absolutną pewność, że muszę to zrobić.

Jak należy się do niej zwracać? 

Wasza wysokość. Na początku naszej znajomości zapytałam, jak powinnam się zwracać. 'Wasza wysokość' - usłyszałam. 'Wszyscy tak do mnie mówią' - powiedziała. Ja zaczęłam próbować dopiero kilka miesięcy po zrobieniu filmu. Straciła wszystko, ale potrzebne jest jej przeświadczenie, że nie straciła godności. Kobieta, która była królową, teraz rozdaje autografy w paryskich kawiarniach. Jest gościem honorowym pokazów mody. Na początku chciałam pokazać jej nieznaną twarz, towarzyszyć jej podczas wizyty u fryzjera, przyłapać rano bez makijażu. Nie zgodziła się. Powtarzała, że stworzyła sobie wizerunek, którego musi pilnować. Dla swoich zwolenników, to znaczy dla zwolenników przywrócenia monarchii w Iranie. Byłam z nią na kilku przyjęciach. Siedemdziesięcioletnia pani na szpilkach przez kilka godzin zajmuje się rozdawaniem uścisków dłoni. Uśmiechnięta cały czas. Kiedy zapytałam, czy trudno udawać zadowoloną bez przerwy, powiedziała: 'Robię to od 50 lat, na tym polega moja praca'. Podczas pierwszych rozmów byłam pod dużym wpływem jej uroku, traciłam przez to czujność, bałam się, że stracę obiektywizm. Kiedy zostawałam sama w hotelu, między zdjęciami, myślałam, że podczas pracy nad tym filmem nie powinnam zapominać o ideałach, o które walczyłam jako dziewiętnastolatka.

Jakie znaczenie mają dziś te ideały? Rozmawiała pani z bogatą damą żyjącą wygodnie w Paryżu. 

Trzydzieści lat temu walczyliśmy o demokrację, to nie były mgliste ideały. Farah Pahlawi nie wierzyła wtedy w wolność ani sprawiedliwość w komunizmie, a my wierzyliśmy. Jej zdaniem rewolucja nie była potrzebna. Ja należałam do małej komunistycznej grupy, roznosiłam ulotki o akcjach, o podpalaniu samochodów na ulicach. Wierzyłam, że wygrana rewolucja przyniesie demokrację. Przyniosła masowe egzekucje. Zakończyła się władzą w rękach kogoś, kto na nią nie zasługiwał. Kiedy Chomeini ogłosił, że wszystkie kobiety powinny nosić chusty na głowach bez przerwy, pod groźbą aresztowań, myśleliśmy, że to dowcip. Bardzo szybko przeciwnicy monarchii stali się przeciwni religijnemu reżimowi.

Farah Pahlawi znała pani polityczną przeszłość, kiedy zgodziła się na udział w filmie? 

Nie pytała, więc sama o tym nie mówiłam. W trakcie pracy nad filmem od swojego sekretarza dostała informację, że byłam komunistką. Przerwała zdjęcia. Nie dziwię się właściwie. Ja stałam za kamerą, ja montowałam, mogłam zniszczyć wizerunek byłej królowej, jednak dumnej, pewnej siebie, gotowej wrócić do kraju, gdyby tylko naród tego chciał. Kiedy udało się ją przekonać do kontynuowania pracy, była ostrożna. Zdarzało jej się też odwoływać spotkania bez racjonalnych powodów. Wielka kamera, operator, realizator dźwięku, jechaliśmy w jakieś miejsce, czasem płacąc za to duże pieniądze, a ona w ostatniej chwili informowała, że nie przyjedzie. Z drugiej strony - zwyczajna kobieta, żadna królowa, podobna do mnie.

W jakim sensie? 

Myślę, że też jest komunistką, choć się do tego nie przyzna. Myśli bardziej demokratycznie niż większość moich przyjaciół. To odkrycie było pozytywne. Poza tym została wygnana, podobnie jak ja. Opuszczając Iran w 1979 roku, ona i szach zostawili wszystko, co miało dla nich wartość. Jechali tam, gdzie przyznawano im azyl. Egipt, Maroko, Bahamy, Meksyk, Teksas, Nowy Jork, który musieli opuścić nagle, nie mówiąc o tym nawet swoim dzieciom. Ja tułałam się z rodziną równie długo, choć inaczej, nielegalnie. Z Iranu uciekliśmy kutrem rybackim do Dubaju, dwa lata ukrywania się, potem z fałszywymi paszportami trafiliśmy do Szwecji. Nasze wygnania były różne, jednak doskonale wiedziałam, co Farah ma na myśli, kiedy podczas spaceru po Paryżu powiedziała: 'Wiesz, dlaczego te kobiety są tu takie piękne? Wiesz, dlaczego noszą głowy tak wysoko? Bo należą do tego kraju. Ja nie mam tu niczego. Od trzydziestu lat przemykam jak ktoś obcy'.

Kiedy zaczęła pani uciekać? 

Kiedy aresztowano mojego brata. To oznaczało, że mogą aresztować również mnie, moje rodzeństwo. Było nas dziewięcioro. Wychowaliśmy się w domu, w którym nie rozmawiało się o polityce, dopóki nie dorośliśmy. Jeden z moich braci był prawdziwym zwolennikiem monarchii, pięcioro zdecydowanych komunistów. Kłóciliśmy się do rewolucji, potem wszyscy znaleźliśmy się w tym samym bagnie. Pewnego dnia starsza siostra weszła w nocy do mojej sypialni i powiedziała, że musimy wyjeżdżać, bo policja jest w domu rodziców, zabrali brata. Uciekaliśmy przez sześć miesięcy, jeździliśmy z jednego miasta do drugiego, w żadnym miejscu nie zatrzymywaliśmy się na dłużej niż tydzień. Nie mogliśmy mieszkać w hotelu, bo znali nasze nazwisko, więc pukaliśmy do drzwi, pytaliśmy, czy możemy się zatrzymać. Ostatnie dwa miesiące w Iranie spędziliśmy w jednym wynajmowanym mieszkaniu. Siostra pewnej nocy znów przyniosła wiadomość - zabili brata, aresztowany był również drugi z moich braci. Głośno płakałam, ktoś z sąsiadów zauważył, więc nie mogliśmy zostać. Baliśmy się, że powiedzą policji. Zaczęliśmy planować ucieczkę za granicę.

Jaki był pomysł na życie w Szwecji? 

Nie było pomysłu. W Iranie byłam dziennikarką. Kiedy przyjechałam do Sztokholmu, chciałam pisać, ale mój szwedzki był za słaby. Zaczęłam studiować mikrobiologię, przez rok pracowałam w laboratorium, czego nie znosiłam, więc dostałam się do szkoły filmowej. Dopiero kiedy zaczęłam robić filmy dokumentalne, co traktuję jak rodzaj dziennikarstwa, poczułam, że robię to, co powinnam.

Głównym celem, kiedy znalazłam się na wygnaniu, było nie popełniać błędów. Jeśli nie mam mojego kraju, języka, nie biorę udziału w życiu politycznym, chciałam przynajmniej nie popełniać błędów. Niemożliwe. Rozwiodłam się po pierwszym roku, trójkę dzieci wychowywałam sama.

Co wydało się pani największym problemem w Iranie, kiedy pierwszy raz przyjechała pani po 17 latach w Szwecji? 

Prostytucja, narkotyki. Alkohol został zakazany, ale narkotyki zajęły jego miejsce. Nie ma nad tym kontroli, jakby została stracona celowo, uzależnieni są pasywni, nie sprzeciwiają się niesprawiedliwości. Nie istnieją w Iranie prawa człowieka, nie ma systemu wartości.

Zrobiła pani dwa filmy o tym, że rodzina w Iranie nie jest wartością. 

Nie jest, bo kobiety zostały pozbawione wartości. Przy pracy nad jednym z filmów zaprzyjaźniłam się z irańskimi prostytutkami. Na początku bały się rozmawiać otwarcie, ale kiedy tylko zaczęły czuć się przy mnie bezpiecznie, zauważyłam, że bardzo chcą o sobie opowiadać, bo nikt inny nie pyta. Konkurowały między sobą o rozmowy ze mną, bo wiedziały, że szansa na uważnego słuchacza może się nie powtórzyć. Zrobiłam też dokument o rodzinie z jednym mężem, czterema żonami, dwadzieściorgiem dzieci. Trafiłam na poligamiczną rodzinę z czterema silnymi kobietami, jednak nie miały szans na podejmowanie własnych decyzji. Nawet jeśli jesteś bardzo silna, takie małżeństwo szybko staje się pułapką, nie wchodzi w grę separacja albo rozwód, choćby dlatego że nie chcesz zostawić swoich dzieci innym kobietom. Nie obwiniałabym o to wszystkich mężów w Iranie, to jest wina prawa, mężczyźni również są ofiarami tego systemu. Może ze względu na tytuł 'Cztery żony, jeden mężczyzna' na wszystkich festiwalach podczas projekcji tego filmu sale są pełne. Pewien Irańczyk ze Stanów powiedział mi, że wystawiam złą opinię wszystkim irańskim mężczyznom, ale chodzi o coś przeciwnego - nie o mężczyzn, lecz o kobiety pozbawione praw.

Za te filmy została pani aresztowana? 

Raczej za ogólny brak posłuszeństwa niż za coś konkretnego. Wiedziałam, że będę miała kłopoty, kiedy dwa lata temu jechałam do Teheranu, żeby pracować nad kolejnym dokumentem. Nie spodziewałam się, że mnie zabiją, ale myślałam, że mogą zamknąć. Zabrali paszport na lotnisku, laptop, wszystko, nawet zeszyty z niezapisanymi stronami. Przesłuchiwano mnie kilka razy, ostatnie przesłuchanie było najgorsze, trwało pięć godzin. Niewiele wiedzieli o mojej przeszłości. Zapytali, czy jestem komunistką. Powiedziałam: nie. Islamską terrorystką? Nie. Może zwolenniczką monarchii? Myślałam, że spadnę z krzesła, brałam udział w wyrzucaniu monarchy z kraju, pozwoliłam islamskiemu reżimowi dojść do władzy. Nie dostali żadnej zadowalającej ich odpowiedzi, więc usłyszałam, że zostanę zabita. Dlaczego? 'Zamknij się, nie zadawaj pytań'. W końcu z pomocą Szwecji skonstruowano umowę, według której nie mogę już zrobić żadnego filmu o Iranie, nie mogę tam wrócić. Podpisałam, dzięki temu mnie wypuścili. Miałam szczęście, bo wielu dziennikarzy w tym samym czasie znalazło się w więzieniach. Oczywiście zabroniono mi też opowiadać o tym zatrzymaniu.

W Sztokholmie czuje się pani bezpieczna? 

Dostaję e-maile z informacjami, że powinnam zginąć. Piszą Irańczycy: 'Wiemy, że żyjesz, zabijemy cię'. Policja nie robi nic, pyta tylko, czy widziałam autorów tych pogróżek blisko mojego domu. 'Jeśli nie, nie możemy nic zrobić'. Mimo wszystko tylko poza Iranem mogę próbować mówić o nim prawdę. Jednocześnie wiem, że nie mam wpływu na to, co dzieje się w mojej ojczyźnie, a moje problemy są inne od problemów ludzi, którzy tam żyją. Zwolennicy Farah Pahlawi, których poznałam podczas jednego z przyjęć, zachowują się w jej obecności, jakby nic się nie zmieniło, jakby wciąż była królową. Któryś z jej asystentów powiedział mi, że 70 proc. Irańczyków chce powrotu monarchii, co moim zdaniem nie jest prawdą. To jest wymyślona liczba, ale pokazuje, jak bardzo ludzie chcą być przywiązani do czegoś, co daje nadzieję na zmianę. Myślę, że Iran jest teraz krajem pozbawionym nadziei.

Źródło: Wysokie Obcasy

Nahid Persson Sarvestani - irańska dokumentalistka, dziennikarka. W 1979 roku brała udział w rewolucji islamskiej na ulicach Teheranu, miała wtedy 18 lat, należała do małej komunistycznej grupy. W latach 80. uciekła do Szwecji. W Sztokholmie skończyła szkołę filmową. Realizuje dokumenty o Iranie, emigracji, problemach kobiet. Najbardziej znane to: 'Prostytucja za zasłoną', 'Moja matka - perska księżniczka', 'Koniec wygnania'. Zdobyła wiele nagród, m.in. Złotego Smoka przyznanego podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jest gościem tegorocznego festiwalu Planete Doc Review. Jutro w warszawskiej Kinotece będzie można obejrzeć jej ostatni film 'Królowa i ja', dokument o Farah Pahlawi, wdowie po szachu Mohammadzie Rezie Pahlawim

Iranki

Jeśli masz wewnętrzny spokój, jesteś szczęśliwa 

Co chcecie o mnie wiedzieć? Nazywam się Aqdas Deldar i mam 88 lat - mówi łagodnie. Wysiadamy z autobusu na rozpalonej upałem szosie. Kilka schodków w dół zaczyna się labirynt wąskich uliczek wioski Bilaqan. Drobna staruszka o pięknych kręconych siwych włosach siedzi na werandzie swojego domu w otoczeniu córek.

- Urodziłam się tutaj - zaczyna swoją opowieść. - Mama była dobra i tata też był dobry. Tata miał kilka sklepów z baraniną i cztery żony. Nie mieszkał z nami. Przychodził na dwie noce w tygodniu. Bawiłam się z innymi jego dziećmi. Od dziecka nosiłam czador. Dziewczynki nie mogą się tego doczekać, są ciekawe, jak to jest być kobietą.

Kiedy miałam dziewięć lat, przyszedł Reza Szach i kazał zrzucać czadory. Na ulicach strażnicy zdzierali je z kobiet siłą. Kobiety dopiero wieczorami wychodziły na zakupy, tak bardzo się wstydziły!

Kiedy miałam 15 lat, wyszłam za mąż. Zwykle mężczyzna pierwszy raz widzi żonę bez czadoru w momencie zaślubin. My całe życie mieszkaliśmy naprzeciwko siebie, więc widywaliśmy się z daleka. Pewnego dnia jego matka przyszła do moich rodziców na chostegori - oświadczyny. Zaczęły się przygotowania do arusi - wesela. Henną pomalowali mi dłonie, surmą - oczy. Ubrali jak piękną lalkę. Wesele trwało cztery dni, a potem poszłam do domu mego męża. Pan młody rzucał przed moje stopy suszone owoce, żeby umaić mi drogę. Nie rozumiałam wtedy tego wszystkiego. Rozum nie pracował jeszcze tak jak dziś. Byłam szczęśliwa, że mnie ładnie ubrali, umalowali i pozwolili potańczyć. I tylko tyle.

Kiedy miałam 16 lat, urodziłam pierwsze dziecko. Po roku drugie, potem trzecie, czwarte. Bóg dał nam siedmioro dzieci. Dziękuję Bogu za wszystko. Czułam się szczęśliwa. Mąż pracował jako urzędnik. Miał dobry charakter. To ja podejmowałam większość decyzji. A on mówił: 'Niech będzie, jak chcesz'. Jestem jego jedyną żoną. Dziękuję Bogu, że dał mi w życiu samo dobro.

Modlę się codziennie, poszczę w czasie ramadanu, chodzę do meczetu, jedną piątą swoich pieniędzy oddaję biednym. Przekazałam to moim dzieciom, ale odkąd dorosły, robią, co chcą. To już sprawa pomiędzy nimi a Bogiem. Dzisiaj wszystko wygląda inaczej. Ja nie umiem czytać ani pisać. Chodziłam tylko do maktaby, gdzie nauczyciel czytał nam Koran. Moje córki studiowały na uniwersytecie i powyjeżdżały za granicę. Ale tak się chyba dzieje na całym świecie. Moja córka wyszła za mąż za Polaka. Dużo się nasłuchałam o cudzoziemcach, ale on na szczęście taki nie jest.

Dla wielu życie po rewolucji bardzo się zmieniło; dla mnie nie zmieniło się nic. Żyję tak, jak żyłam. Jeśli człowiek ma swoją drogę, to rewolucja nie ma znaczenia. Brakuje mi tylko spokoju, jaki panował dawniej. Teraz pośpiech, rywalizacja: 'Popatrz, on ma lepszy dom, lepszy samochód!'. Lepiej cieszyć się z tego, co dał ci Bóg. Jeśli masz wewnętrzny spokój, jesteś szczęśliwa.

Moje życie było piękne. Tak, kocham życie, tak mi się to życie podoba! Wiadomo, są lepsze i gorsze czasy, ale to człowiek sam w sobie musi mieć coś, co pozwoli mu być szczęśliwym. Bóg daje życie. Jak to wykorzystasz, twoja sprawa. Po to masz oczy, żeby widzieć to, co ci się podoba, uszy, żeby słuchać tego, co chcesz, usta, żeby mówić to, co piękne - uśmiecha się pogodnie.

Kiedy wspominamy o zrobieniu zdjęć, nastrój się zmienia:

- Słyszałam, że można już komputerowo zdjąć czador, czy to prawda? - pyta, drżąc ze zdenerwowania. Przez całe życie unikała zdjęć. Nawet w rodzinnym albumie trudno odnaleźć jej fotografię. - Jeśli ktoś niepowołany zobaczy moje zdjęcie bez czadoru, Bóg wam tego nie wybaczy...

Laleh Seddiq czyli 'Mały Schumacher'. 

Na uliczce przed murem okalającym posiadłość stoi czerwony peugeot 206. Przez szyby widać konstrukcje wzmacniające dach. Jego właścicielka Laleh Seddiq wita nas ubrana w sportowy kombinezon i różową chusteczkę na włosach. Rok temu zdobyła tytuł najlepszego kierowcy rajdowego w Iranie. Jest jedyną kobietą na środkowym Wschodzie uprawiającą ten sport. Ściga się z mężczyznami. Nazywają ją 'Mały Schumacher'.

- Tata po raz pierwszy posadził mnie za kierownicą, kiedy miałam 13 lat. Samochód był duży, ja mała, prawie nie widziałam drogi przed sobą - śmieje się. - Wcześnie zrobiłam prawo jazdy. Teraz co czwarty kierowca to dziewczyna, ale wtedy rzadko widziało się kobiety za kółkiem. Bardzo lubiłam prowadzić, docisnąć gaz do dechy, z każdego samochodu wycisnąć tyle, ile się da. Ludzie mnie pytali: 'Czemu jeździsz w taki sposób po mieście!? Jak chcesz tak szaleć, jedź na zawody!'. Tak zrobiłam.

Od ośmiu lat startuje w zawodach Formuły 3.

- Najpiękniejszym momentem w tym sporcie jest chwila, gdy ktoś próbuje mnie wyprzedzić; wtedy ja zajeżdżam mu drogę, a on wypada z trasy! - uśmiecha się promiennie. - Najszybciej jechałam 260 km na godzinę, ale marzę o włoskim bugatti - ten wyciąga 470! Chciałabym dotrzeć do Formuły 2 i pojechać na wyścigi do Europy. Właśnie szukam sponsora. To drogi sport. Na peugeota wydaję rocznie 200 tys. dolarów, na Proton Team - 70 tys. Na Formułę 2 potrzebuję 700 tys. dolarów. Państwo nie daje na to pieniędzy. Jeśli ktoś jest dobry, ma sponsora. Jeśli nie, wykłada własne pieniądze.

Niestety, nie mogę trenować na torze wtedy, gdy ćwiczą mężczyźni. To by było niemoralne. Jeżdżę więc tylko raz w tygodniu, kiedy tor jest wolny. Mam też problem, bo moim pilotem nie może być mężczyzna. A dziewczyny boją się jeździć. Na zakrętach piszczą. Ostatnio jedna krzyczała: 'Na Boga, jedź wolniej, ja mam dziecko, nie chcę, żeby zostało bez matki!!!'. Nie wiedziałam, co robić - ścigać się czy martwić o tę kobietę. Miałam kiedyś dobrą pilotkę, ale wyszła za mąż i mąż jej zabronił - wzrusza ramionami.

W tym sporcie kobiety szybko odpadają. To kwestia strachu. Ja go nie czuję. Nigdy. Miałam już urazy głowy, połamane ręce, nogi i żebra, ale nie zraża mnie to. Będę jeździć jeszcze cztery lata. Potem chcę założyć rodzinę i mieć dzieci. Mój chłopak też jest kierowcą rajdowym.

Laleh jest na studiach doktoranckich na kierunku industrial production, chce się zająć promowaniem irańskich kierowców. Jej ojciec jest potentatem w branży wydobywczej i petrochemicznej.

- Tata zawsze mówi: 'Rób, co chcesz, tylko się nie zabij'. Mama bardzo się o mnie boi, zawsze modli się, żeby nic mi się nie stało. Rodzice nigdy mi niczego nie zakazywali. Nie mogłabym wyjechać z Iranu na stałe. Za bardzo kocham moją rodzinę. Nie mogę bez nich żyć.

Niedawno irańskie ministerstwo sportu wydało oficjalne orzeczenie: 'Niedopuszczalne jest, aby kobiety brały udział w wyścigach, w których większość uczestników i kibiców stanowią mężczyźni'. Laleh przedstawiła pismo od imama: 'Dopóki zawodniczka nosi pod kaskiem chustkę przykrywającą włosy, dopóty nie ma przeciwwskazań do ścigania się z mężczyznami'. Ministerstwo nie wie, co z tym fantem zrobić. Korzystając z zamieszania, Laleh wciąż bierze udział w zawodach.

Marziye Borumand : Ojciec wstydził się, że jego córki grają na scenie 

Wiem, o co spytacie! Zagraniczni dziennikarze zawsze pytają, czy kobiety w Iranie są uciskane. Zawodowo kobiety są w Iranie traktowane na równi z mężczyznami! Albo ktoś się nadaje, albo nie. To nie zależy od płci, tylko od charakteru. Żeby być reżyserem, trzeba mieć silną osobowość, ja mam - Marziye Borumand potrząsa energicznie głową owiniętą białą chustką.

Jest niezadowolona, każe aktorom powtarzać scenę. Kręci serial dla irańskiej telewizji. Po planie kręcą się aktorki w hedżabach. Tak jak wszystkie Iranki są ubrane niemal jednakowo - w manta do kolan i długie spodnie. Na filmie nawet podczas snu mają szczelnie zasłonięte włosy. Mogą mówić, krzyczeć, szlochać, załamywać ręce, ale nie mogą dotknąć mężczyzny. Ewentualnie - lekko pociągnąć go za rękaw. O całowaniu można zapomnieć; nawet matka nie może pocałować w policzek syna.

- Urodziłam się w 1953 roku ery chrześcijańskiej - opowiada reżyserka. - Mohammad Reza Szach wprowadzał zachodnie obyczaje. Kobiety mogły nosić minispódniczki i pić wino. Mama często zabierała mnie i moje siostry do teatru. Nie była wykształcona, ale inteligentna i otwarta. Zachęcała nas do zabawy w teatr. Raz zajęłyśmy nawet pierwsze miejsce w kraju wśród teatrów szkolnych. Ojciec był człowiekiem religijnym. Wstydził się, że jego córki grają na scenie, i ukrywał to przed sąsiadami i rodziną. Zaakceptował to dopiero wtedy, gdy zaczęłyśmy odnosić sukcesy.

Skończyłam aktorstwo na Uniwersytecie Teherańskim. Uczyli nas profesorowie wykształceni w Europie i Ameryce. Na roku było tyle samo dziewczyn co chłopców. Studiowaliśmy Szekspira, mieliśmy zajęcia z historii teatru, psychologii, baletu, scenografii. Do rewolucji pracowałam jako aktorka teatralna, grywałam i Czechowa, i autorów perskich.

Przed rewolucją kino było rozrywką dla mas. Leciały głównie amerykańskie filmy. Pełno w nich było seksu, alkoholu i półnagich kobiet. Po rewolucji 1979 roku wszystko zostało objęte ścisłą kontrolą. Aktorki zasłoniły włosy chustami. Wtedy większość aktorów teatralnych przeszło do filmu, ale mnie ciągnęło do reżyserii. Zaczęłam pracę dla telewizji.

Mój pierwszy kukiełkowy serial telewizyjny dla dzieci odniósł ogromny sukces. Kiedy zrobiłam wersję kinową, stałam się sławna. Ludzie gratulowali mi na ulicy, a ojciec w końcu zaczął patrzeć na mnie z podziwem - wybucha gromkim śmiechem.

Jedną z głównych ról w serialu, który kręci dziś Marziye, gra jej siostra Raziye Borumand. Kiedy spotykamy się wieczorem w jej mieszkaniu, trudno ją poznać - w obcisłym czarnym ubraniu, z długimi, rozpuszczonymi włosami i papierosem w ustach wygląda o 15 lat młodziej. Jej synowie szykują nam właśnie kolację. Leci jazz. Na ścianach fotografie sprzed rewolucji: Raziye na ulicy w bluzeczce z dużym dekoltem, Raziye z mężem podczas przedstawienia dla dzieci grają dwa króliczki, Raziye z siostrą.

- Do pracy w telewizji wciągnęła mnie siostra i mój przyszły mąż już na drugim roku studiów. Stworzyliśmy grupę artystyczną. Robiliśmy produkcje i dla dzieci, i dla dorosłych. Byliśmy z naszymi spektaklami m.in. w Polsce, w Bielsku-Białej. Razem pracowaliśmy, mieszkaliśmy, podróżowaliśmy. Nie przerwałam pracy nawet wtedy, gdy urodziłam moich chłopców; zajmowała się nimi niania albo zabierałam ich ze sobą do studia.

Rodzina Borumand jest bardzo znana w Iranie. Najstarsza siostra przed rewolucją była jedną z najsławniejszych spikerek telewizyjnych, jej mąż i córka są reżyserami. Marziye nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Mąż Raziye jest reżyserem, aktorem, nauczycielem aktorstwa i producentem. Raziye pisze opowiadania dla dzieci, które są czytane w telewizji, i scenariusze, które reżyserują siostra lub mąż. Ich starszy syn Kave jest filmowcem, młodszy Sohrab - producentem.

- Popularność jest miła. Taksówkarze nie biorą ode mnie pieniędzy, policjanci nie wlepiają mandatów. Ludzie zaczepiają mnie na ulicy. 'Jak się dziś czuje mąż? Jak siostra?' - pytają. W sklepach wpuszczają mnie bez kolejki i częstują owocami. Jednak państwo nie przywiązuje do filmu wielkiej wagi i finansowo nie ma to przyszłości - kręci głową. - Nie chciałabym, żeby kolejni członkowie rodziny pracowali w filmie. Już dosyć.

Muzułmańska pani architekt 

Pojechałam kiedyś do przyjaciółki do Niemiec. Witając mnie na lotnisku, krzyknęła: 'Och, co czujesz po zdjęciu chustki!?' - opowiada Mahdocht Mochtari. 'Wiesz co - odpowiedziałam - nic, zupełnie nic'. Wy w Europie myślicie, że problemem kobiet irańskich jest chustka. Otóż nie, to nie jest ważny problem. Ja w tej chustce i w tym fartuchu pracuję, chodzę po budowie, wspinam się na rusztowania. Zawsze pracowałam w męskim środowisku i nigdy nie czułam się dyskryminowana. Wolność nie polega na chodzeniu w krótkiej spódnicy. Myślę, że to, co mnie dręczy, i to, co mnie ogranicza, jest tym samym, co dręczy i ogranicza mojego męża.

Machdocht jest architektem. Pracuje w dużej prywatnej firmie, która zajmuje się budownictwem mieszkaniowym.

- Problem leży w stereotypach, które narzucają sztywne role społeczne zarówno kobietom, jak i mężczyznom - tłumaczy. - Jest takie powiedzenie: 'Dziewczyna, która nie wyjdzie za mąż, kala ziemię, po której chodzi'. Ale i takie: 'Mężczyzna ma zawsze ostatnie słowo. Brzmi ono: » Tak jest, żono! «'. U nas kobieta jest wybierana - może się tylko zgodzić lub nie na propozycję mężczyzny, ale mężczyzna musi wybrać zgodnie z wolą swej matki. Póki kobieta jest młoda, możliwości ma wiele. Jeśli jest starsza, rozwiedziona lub z dzieckiem, jej sytuacja jest dramatyczna. Rozwody zdarzają się, ale tylko w miastach. Na wsi mąż przyprowadza po prostu drugą żonę do domu. Po rozwodzie trudno wyjść ponownie za mąż. Istnieje silny stereotyp: to jej wina, na pewno coś przeskrobała.

Mama była już wdową, kiedy poznała mojego ojca. Zarabiała jako tłumaczka z rosyjskiego. Nie lubiła mówić o tamtych czasach. Ja urodziłam się w porcie Khoraamshahr na południu Iranu. Rodzice żyli rytmem wyznaczonym przez religię, ale nie dlatego, że wymagała tego władza - dzisiaj przyznanie się do tego, że nie ma się przekonań religijnych, może mieć bardzo groźne konsekwencje. W niektórych rodzinach nie pozwalano dziewczętom kontynuować nauki; ja mogłam iść na studia pod warunkiem, że nie zamieszkam w akademiku. Ojciec specjalnie przeszedł na wcześniejszą emeryturę i kupił mieszkanie w Teheranie po to, żebym podczas studiów mogła mieszkać z nimi. Zaczęłam studia w roku rewolucji. Uniwersytet został zamknięty, a ja poszłam do pracy. W firmie poznałam męża.

Zadawałam sobie wtedy wiele pytań związanych z cielesnością, kobiecością, płcią przeciwną. Ale w rodzinach tradycyjnych jest granica, której nie przekracza się nawet w rozmowie z matką. O wielu sprawach albo w ogóle się nie mówi, albo posługuje się aluzjami. Zwykle są przekazywane poprzez rytm codziennego życia - ponieważ nigdy nie widziałam, żeby moja matka nosiła krótką spódniczkę, we mnie też nigdy nie powstała taka myśl.

W tradycyjnych rodzinach irańskich to matka aranżuje małżeństwo syna. My postanowiliśmy się pobrać i dopiero wtedy powiedzieliśmy o wszystkim rodzinie. Mój ojciec był przeciwny, ale kiedy zobaczył, że nie da się zmienić mojej decyzji, poparł mnie. Reakcja rodziny męża była bardziej negatywna. Byli bardzo religijni i dobrze sytuowani, a mąż jest najstarszym synem. Być może sądzili, że chodzi mi o ich pieniądze. Ani razu przez cztery lata po naszym ślubie nie odwiedzili naszego domu. Ja jednak walczyłam o ich przychylność, bo wiedziałam, że mąż potrzebuje normalnych stosunków z rodzicami. Szanowałam ich religijność, nigdy nie pokazałam się bez chustki i w końcu przekonałam ich do siebie.

Dziś Machdocht ma 46 lat, mieszka z mężem i dwójką dzieci w Teheranie. Dziesięć lat temu skończyła przerwane studia. Często podróżuje. Jej córka właśnie wyjeżdża na podyplomowe studia prawnicze do Londynu. Mąż Machdocht mruga do nas: 'Czemu nie zrobicie materiału o uciskanych mężczyznach w Iranie? Spójrzcie, o wszystkim w tym domu decyduje żona. Moje jest tylko to' - pokazuje na małą półeczkę, na której ustawione w równych rządkach stoją sówki - pamiątki z podróży.

Takin Hamzeloo, irańska pisarka 

Pierwszą moją książkę dałam najpierw do przeczytania mamie. 'Wspaniała' - powiedziała. Spodobała się w pierwszym wydawnictwie, do którego poszłam. Mama zawsze była moim przewodnikiem. Nawet teraz, kiedy napiszę kolejną powieść, chcę najpierw usłyszeć, co ona o niej myśli - mówi Takin Hamzeloo, pisarka.

- Mama studiowała literaturę perską, zajmowała się tłumaczeniami z angielskiego. Tata pracował w banku - opowiada. - Mam trzy siostry: lekarkę, księgową i graficzkę. Tata nie był zbyt surowy, choć nie pozwalał nam ubierać się zbyt nowocześnie i chodzić z byle kim. Ale mogłyśmy się uczyć. Chodziłam na prywatne lekcje malowania miniatur perskich i grałam na dafie.

Pisać chciałam od zawsze, ale tata powiedział, że powinnam skończyć jakieś studia, po których można zarabiać na życie. Poszłam na informatykę. Korepetycji z matematyki udzielał mi mój przyszły mąż. Kiedy studiowałam, mieliśmy już synka. Jednak informatyka mnie nie interesowała i rzuciłam studia. Na co dzień zajmuję się domem i dziećmi. W wolnym czasie siadam do pisania.

Jesteśmy w kawiarni przy centrum sztuki współczesnej. Co jakiś czas rozmowę przerywa nam telefon od męża. Chyba nie mamy zbyt wiele czasu.

- Niepokoi się o mnie - tłumaczy Takin. - Jest bardzo troskliwy. Kiedy mam jakieś spotkanie wieczorem, czeka na mnie na ulicy nawet w nocy.

Takin wydała dotąd pięć książek. Pierwsza jest o kobiecie, której mąż jest chorobliwie podejrzliwy. Sprawa kończy się rozwodem. Druga opowiada historię kobiety, która dowiaduje się, że mąż, ojciec jej dzieci, zginął na wojnie. Według zwyczaju wychodzi za mąż za brata swego męża i rodzi mu dziecko. Wtedy okazuje się, że pierwszy mąż żyje i wraca do domu. Kobieta zostawia obydwu mężów i dzieci i zaczyna samotne życie. Trzecia to historia o dziewczynie wykorzystywanej seksualnie przez ojca, której matka ukrywa to, żeby nie ucierpiał honor rodziny.

Dwie dotyczą wojny irańsko-irackiej, ale pisane są z perspektywy kobiety.

- Wszystko, co piszę, oparte jest na faktach. Teraz pracuję nad powieścią o kilku żonach tego samego mężczyzny. Chcę pokazać, jak męczą się kobiety w takim związku. To zdarza się już rzadko, raczej w małych miastach. Przed małżeństwem kobieta może zastrzec w umowie, że nie będzie innej żony. Rzadko którego mężczyznę stać na utrzymanie kilku żon. Poza tym dziś małżonkowie bardziej się kochają, bo przed ślubem mogą się poznać.

'Zanan' czyli 'kobieta' 

Jej pierwszą powieść wznawiano dziewięć razy. Czytelniczki przyjeżdżają na spotkania autorskie z całego Iranu.

- Poruszam tematy, o których nikt u nas nie mówi. Piszę o życiu kobiet. Jeśli choć kilka z nich dowie się z moich książek o sprawach, o których nigdy nie słyszały w telewizji, warto pisać.

Wydaje mi się, że to, co tworzą dziś kobiety, jest lepsze, głębsze od tego, co piszą mężczyźni. Mężczyźni opisują tylko rzeczy 'wielkie i ważne'; kobiety piszą o drobnych, codziennych sprawach. Opisują problemy społeczne, ale przez pryzmat osobistych przeżyć - mówi Mojdeh Daghighi, redaktorka działu literackiego pisma 'Zanan' (czyli 'kobieta').

- Tradycja literatury perskiej liczy dwa tysiące lat, ale to, co dzieje się teraz, to coś nowego. Coraz więcej jest piszących kobiet. Debiutują i 60-latki, i dziewczyny zaraz po studiach i wszystkie potrzebują miejsca, żeby publikować, trybuny, żeby móc się wyrazić.

Właśnie wyszedł 133. numer 'Zanan'. Nakład: 20 tys. egzemplarzy. Działy: wiadomości, sztuka i kino, literatura, medycyna i ubezpieczenia, listy od czytelniczek. Nie ma mody ani porad kulinarnych. Pismo utrzymuje się ze sprzedaży i z reklam.

- Trafiliśmy na podatny grunt - tłumaczy Mojdeh. - Kobiety w Iranie przechodzą wielką transformację. Walczą z tradycyjnymi ograniczeniami. Coraz częściej wychodzą z domów, coraz więcej jest ich na uniwersytecie, coraz więcej pracuje. Nie są już tylko matkami, żonami. Mają ambicje. Dziś na uniwersytecie więcej jest kobiet niż mężczyzn. W zeszłym roku 64 proc. osób, które się dostały na studia, to były kobiety. My to opisujemy. Na łamach naszego pisma odbywają się dyskusje. Ostatnio pisaliśmy o tym, czy kobiety powinny mieć prawo wstępu na stadiony piłkarskie. Istnieje oczywiście czerwona linia - do polityki się nie mieszamy, nie możemy też otwarcie pisać o sprawach damsko-męskich. Jeśli poruszylibyśmy temat tabu, autor stanąłby przed sądem.

Mojdeh jest też tłumaczką literatury. Jej mąż jest inżynierem, mają dwójkę dzieci. Wychowała się tu, w Teheranie.

- Nawet jak na tamte czasy, kiedy nikt jeszcze nie chodził w chustach, moja rodzina była bardzo nowoczesna - opowiada. - Studiowałam nauki polityczne. Zdałam na uniwersytet cztery lata przed rewolucją; w polityce tyle się wtedy działo, że uznałam, że właśnie tym powinnam się zająć. To były fascynujące czasy. Na uniwersytecie wciąż rozbrzmiewały dyskusje polityczne. Jednak nie zaangażowałam się w działalność żadnej z politycznych organizacji. Byłam obserwatorem. Kiedy wszystko ucichło, zrozumiałam, że tak naprawdę polityka mnie nie interesuje. Nie dlatego, że nie mieszkam w państwie demokratycznym. Należąc do partii, musi się podzielać idee grupy; nie ma miejsca na indywidualne myślenie. O wiele bardziej interesowało mnie życie intelektualne i indywidualne. Zajęłam się literaturą.

Dużo pracuję. Czasem brak mi energii, ale nie myślę o emeryturze. Życie w Iranie jest trudne, ale ja kocham swój kraj. Kocham też moją pracę. Czuję, że dzięki niej powoli i stopniowo zmieniam ten kraj na lepsze. Staram się nie myśleć o tym, czy czasy bez czadorów wrócą, czy nie. Czadory to są rzeczy powierzchowne i nieistotne. Ważne jest to, co się dzieje w głębi - że kobiety wyszły z domów, że pracują, że studiują na uniwersytetach. Dla mnie to jest prawdziwa rewolucja. Iran naprawdę się zmienia.

Bardzo dziękujemy za pomoc w zrealizowaniu tego materiału Ewelinie Daniel, Karolinie Ziębie, Markowi Smurzyńskiemu i Tumadżowi Tahbazowi

Źródło: Wysokie Obcasy


Wolowina w sosie z kielkami cieciorki


z karty pamieci i notatnika:

skladniki:

  1. porcja wolowiny bk (jak na gulasz)
  2. filizanka kielkow cieciorki
  3. lyzka przecieru pomidorowego
  4. lyzeczka harissy
  5. filizanka kielkow z soczewicy

wolowine pokroilam w zgrabne kawalki, rozgrzalam olej i wrzucilam wolowine, 

po chwili dodalam przecier i harisse, rozmieszalam i przesmazylam razem z miesem, podlalam niewielka iloscia wody, i dusilam mieso przez jakies pol godziny moze czterdziesci minut (uwaga zeby sos nie znikl, moze byc konieczne podlanie wiecej wody)

wrzucilam oplukane kielki z cieciorki, dusilam jeszcze jakies 15 minutek

wylozylam na cieple talerze, z wierzchu posypujac kielkami z soczewicy

Kremik z soczewicy


z karty pamieci i notatnika:

skladniki:

  1. filizanka soczewicy (dalam zielona bo akurat taka mialam w domu)
  2. pol cebuli
  3. lyzka oleju z oliwek
  4. lyzka przecieru pomidorowego
  5. lyzeczka harissy
  6. sol do smaku
  7. kielki soczewicy do przybrania

drobno posiekana cebule zeszklilam na oleju, wrzucilam namoczona przez godzine soczewice i smazylam az resztki plynu odparowaly, dodalam przecier i harisse, przesmazylam razem, zalalam woda, ugotowalam do miekkosci

zdjelam z ognia, zmiksowalam na gesta zupke, z powrotem wstawilam na ogien i doprowadzilam do wrzenia, doprawilam sola i jeszcze troche harissy

w miseczce posypalam swiezymi kielkami 

smacznego

17 maja dzien czterdziesty (40.)

Dzisiaj taki ladny kolejny dzien diety South Beach. Mimo pewnych zalaman po drodze, wydarzen zywieniowych w postaci galki lodow na dwoje podczas zjazdu czy lyzeczki czekolady na chandre albo wyjscia na crepes z nutella o polnocy, nadal idziemy naprzod.

U  mnie sa to juz przeszlo 7 kilo zywej wagi mniej, oraz o 21  i 13 centymetrow mniej w roznych waznych miejscach ;) U Kulka 5 kilo mniej oraz odpowiednia 10 i 8 cm mniej w odpowiednich miejscach.

Ze tak powiem, idziemy jak burza ;)

Ja tez od niedawna zaczelam cwiczyc - utrata wagi spowodowala, ze duzo latwiej mi zejsc i wejsc po schodach do nas na trzecie pietro, z reszta teraz juz nie chodze a biegam (co moj Malzonek przytomnie zauwazyl, ze nie wloke sie kilkadziesiat metrow za nim jak wczesniej bywalo  a chodze rownie szybko jak on). Do tego zaczelam cwiczyc: codziennie gimnastyka ogolnorozwojowa, zestaw cwiczen na brzuszek "6 Weidera", do tego mala forma taichi oraz co kilka dni powtorka z karate (echh jak mi brakuje regularnych treningow). Maly sie tylko podsmiewa bo wedlug niego wszystko robie nie tak, tyle ze on ciagle zapomina, ze ja cwiczylam karate naprawde tradycyjne "Okinawa shorin-ryu" a nie nowoczesne karate sportowe, ktore dla odmiany trenowal on. Tak wiec na przyklad nasze techniki wykonania kopniec dosc sie roznia ;) Tak samo a raczej przede wszystkim roznia sie kata, jakich sie uczylismy :) 

Ja niestety duzo pozapominalam wiec na razie udoskonalam moje fukyugata ichi. Ale powoli przypominam tez sobie Naichanchi shodan a potem zamierzam sie zabrac za fukyugata ni i nastepne. Znalazlam nawet dojo naszej organizacji (World Oshu-Kai Japan Okinawa Shorin-Ryu Karatedo) w Paryzu, ale ze troche daleko od nas, wiec nie wiem kiedy sie wybiore w odwiedziny.

Dosc trudno sie cwiczy kihon i kopniecia w naszym malutki mieszkanku, ale jakos jak dotad mi sie to udaje, aczkolwiek z pewnymi ograniczeniami. Znalazlam akurat tyle miejsca ze jestem w stanie wykonac i kata (co prawda prawie w miejscu) i kopniecie bez szkody dla zadnych rzeczy, ktore moglyby spasc, potluc sie etc.

Anyway do wymarzonej wagi jeszcze duzo, wiec i sily i samozaparcia bedzie mi potrzeba.

Jak spedzic czas.

Since last night my young son has been unwell. When I got back from Work this evening I decided to take him to hospital despite my exhaustion.

There were many waiting; perhaps we will be delayed by more than an hour. I took my number and sat down in the waiting room. There were many faces, young and old, but all silent. Some brothers made use of the many booklets available in the waiting room.

Some of those waiting had their eyes closed, while others were looking around. Most were bored. Once in a while the long silence was broken by a nurse calling out a number. Happiness appears on the one whose turn it is, and he gets up quickly; then silence returns. 

A young man grabbed my attention. He was reading a pocket-sized Qur`an continuously; not raising his head even once. At first I did not think much about him. However, after one hour of waiting my casual glances turned into a deep reflection about his lifestyle and how he utilizes his time. One hour of life wasted! Instead of making benefit of that hour, it was just a boring wait. Then the call for prayer was made. We went to prayer in the hospital's Masjid. I tried to pray close to the man who was reading the Qur'an earlier in the waiting room.



After the prayer I walked with him. I informed him of how impressed I was of him and how he tries to benefit from his time. He told me that most of our time is wasted without any benefit. These are days that go from our lives without being conscious of them or regretting their waste. He said that he started carrying the pocket-sized Qur`an around when a friend encouraged him to make full use of his time. He told me that in the time other people waste he gets to read much more of the Qur`an than he gets to read either at home or in the masjid. Moreover, besides the reward of reading the Qur`an, this habit saves him from boredom and stress.

He added that he has now been waiting for one and a half hours. Then he asked, when will you find one and a half hours to read the Qur`an? I reflected; How much time do we waste? How many moments of our lives pass by, and yet we do not account for how they passed by? Indeed, how many months pass by and we do not read the Qur`an? I came to respect my companion, and I discovered that I am to stand for account and that time is not in my hand; so what am I waiting for?

My thoughts were interrupted by the nurse calling out my number; I went to the doctor. But I want to achieve something now. After I left the hospital I quickly went to the bookshop and bought a pocket-sized Qur`an. I decided to be mindful of how I spend the time. 


If this information is beneficial to you, then please do forward it to your friends and relatives.