wscieklam sie dzisiaj...
Jak zwykle we wtorek rano mialam kurs jezyka francuskiego. W mojej grupie jest dwoch Brazylijczykow, dwoch Banglijczykow (tak wedlug slownika jezyka polskiego nazywaja sie mieszkancy Bangladeszu - swoja droga mialysmy kiedys na pewnym forum dluga i trudna dyskusje na ten temat), pare malzenska Chinczykow oraz jedna Chinke stanu wolnego, teoretycznie na liscie jest tez Hinduska (przynajmniej imie i nazwisko wyglada mi na Hinduske, ale kto wie moze to mezczyzna, nie znam sie na imionach hinduskich), no i ja - Polka - stan: jedna. Nauczycielka oczywiscie Francuska, na dodatek urodzona Paryzanka. Czyli jednym slowem miedzynarodowe towarzystwo (no to sa dwa slowa, ale niech juz tak zostanie).
Banglijczycy jak sie mozna domyslic muzulmanie. Juz pierwszego dnia gdy przyszlam (od drugiego tygodnia zajec poniewaz pierwszy spedzilam w lozku w towarzystwie... goraczki) zostalam zapytana przez jednego z nich czy czasem nie jestem muzulmanka. (No fakt trudno sie domyslic ze dziewczyna w dlugiej sukience i dlugim rekawie i w chuscie na glowie moze byc muzulmanka. No, w ogole na muzulmanke nie wygladam. ;) ) Oczywiscie moj rozmowca pochwalil sie, ze rowniez jest muzulmaninem oraz, ze jego kolega takze jest wspolwyznawca.
No i sie zaczelo... Jestem w stanie zrozumiec, ze Brazylijczycy puszczaja do mnie uwodzicielskie spojrzenia, usmiechy itp. Jestem w stanie zrozumiec, ze Chinczyk moze probowac podac mi dlon na powitanie. Ale nigdy nie zrozumiem muzulmanina, na dodatek z tak konserwatywnego kraju jak Bangladesz, wgapiajacego sie we mnie przez cala dwugodzinna lekcje, usmiechajacego sie promiennie do mnie za kazdym razem, i w ogole zachowujacego sie jak blazen. Tym bardziej, ze pierwszego dnia widzial ze zostalam przyprowadzona przez mezczyzne, a raczej nie posadzilabym Meza o bycie podobnym do mnie fizycznie na tyle zeby mozna go bylo wziac za mojego brata, opcjonalnie nie wyglada na tyle staro zeby go wziac za ojca. Na dodatek dosc demonstracyjnie nosze moja malzenska obraczke, wiec wydawaloby sie ze to dosc widoczne, zem mezatka.
Nie dla Jamila Hassana i jego kolegi Biplopa (mam nadzieje, ze prawidlowo odmieniam ich imiona). Wgapiaja sie we mnie, usmiechaja, wrecz szczerza, stroja minki. Jedno dobre: po lekcji i powiedzeniu "salam alaikum" na ulicy juz mnie nie zaczepiaja. Fakt, na ulicy by sie juz bali, bo jeszcze ktos zauwazy. Albo, ze rodzina przylapie... Ale na kursie nie ma muzulmanskiego opiekuna, ktory by pilnowal zachowania.
Dzisiaj pan J.H. przebral miare. Podczas lekcji poznal slowo "jolie" czyli ladna. I zaraz musial powiedziec, ze "M. (czyli ja bo idiotycznie na liste wpisali mnie imieniem z paszportu a potem nie mialam jak tego odkrecic bo juz mnie wszyscy poznali jako M.) est jolie" szczerzac sie przy tym do mnie. Mialam ochote dac mu plaskacza w twarz.
Jestem muzulmanka i mezatka, i nie odpowiada mi zeby jakis obcy mezczyzna mowil mi, ze jestem ladna, poprostu nie odpowiada mi i kropka. I to na dodatek ktos taki jak J.H., ktos, kto jestem pewna zna zasady i powinien sie ich trzymac. Banglijki w Bangladeszu by tak nie skomplementowal ze zwyklego szacunku. No ale jestesmy we Francji. Na "smierdzacym Zachodzie". Tutaj przeciez muzulmanki zyja wedlug innych zasad niz tam. Tutaj nie ma Boga... (Astaghfirullahi'l'adhim, Wybacz mi, o Najwyzszy, za te slowa)
Jak Maz zadzwonil spytac sie, jak na co dzien podczas przerwy, co tam u mnie i czy bezpiecznie wrocilam do domu po zajeciach, latwo zauwazyl, ze jestem wzburzona. Opowiedzialam mu o wszystkim (choc moze nie powinnam zeby go nie martwic). Powiedzial, ze jezeli to sie powtorzy mam mu zaraz powiedziec to juz on "pogada" z tym "kolega".
Wiecie co? Kocham mojego Meza.