Uwaga! Na tym blogu publikowane sa prace mojego autorstwa oraz zdjecia przeze mnie wykonane i nie zgadzam sie na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej zgody. (patrz : USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych)
Attention! At this blog I put my works (photos, arts, texts etc) and I dont agree for making copies. (c) If you want to use something from this blog ask first.
na potrzeby tego bloga stworzylam nowy adres mailowy
No wiec znowu cos na temat Francji. A w zasadzie nie tyle Francji co Paryza.
Przez ostatnie pol roku nie raz goscilam w roznych miejscowych urzedach. Po polskich doswiadczeniach balam sie nadmiernie dopytywac, zadawac zbyt wiele pytan, poniewaz w Polsce zetknelam sie nie raz z wrogoscia urzednikow, ktorzy najwyrazniej laske robia, ze w ogole pracuja...
Tutaj tak nie jest.
Dzien pierwszy: Securite Social (Ubezpieczenie Spoleczne)
Otwieram drzwi i widze bardzo milego pana w garniturze, ktory pyta mnie czego potrzebuje, w jakiej sprawie itp prowadzi mnie do odpowiedniego pomieszczenia, pomaga pobrac numerek, pyta czy nie potrzebuje tlumacza - Punkt dla Francji
Nadeszla moja kolej i slysze ze prosza pania "dziwnie wymowione moje nazwisko", dobra ide do okienka: pan zaczyna od przeprosin za zmietoszenie mojego nazwiska i uprzejmie pyta jak prawidlowo powinno sie je wymawiac, pyta co mnie sprowadza, spokojnie odpowiada na wszelkie moje pytania, na jego twarzy caly czas usmiech (pewnie wycwiczony bo nie wierze ze po calym dniu pracy i uzerania z klientami mozna sie tak usmiechac ale to bardzo mile ze nie widze zniecheconej miny jak w Polsce). Konczymy ja wychodze. Juz po wyjsciu orientuje sie, ze nie dowiedzialam sie czegos bardzo dla mnie waznego a o czym w toku rozmowy zapomnialam. Wracam sie. Portier juz bez ponownej rejestracji i numerkow prowadzi mnie do okienka, pan w okienku ma w tym momencie klienta, ale po skonczeniu ponownie mnie zaprasza, mimo ze nie musi i moglby zarzadac zebym ponownie odczekala swoje. Zadaje pytanie, dostaje odpowiedz. Merci beaucoup. Bonne journee (Dziekuje bardzo, milego dnia). - Znowu punkt.
Dzien drugi: Assistant sociale (Pomoc spoleczna)
Nie moglam znalezc pracy, Ktos poradzil mi, zebym udala sie w to miejsce. Dzieki pomocy kolejnych milych urzednikow, ktorzy mnie nakierowali, trafilam do ANPE (ichniejszy urzad pracy) [w Polsce nigdy wczesniej nie zetknelam sie zeby urzednicy tak poprostu szukali informacji dla klienta - wszystko trzeba wiedziec samemu, nawet orientowac sie w zmianach w przepisach] - Punkt dla Francji
Dzien trzeci: ANPE (Urzad pracy)
Bardzo mila urzedniczka zapisala mnie na liscie osob poszukujacych pracy, pomogla zredagowac CV i wyslala na specjalne spotkania w celu nauczenia jak sobie radzic na rynku pracy, jak pisac CV, jak szukac pracy, przy okazji polecono mi odpowiednie kursy jezykowe - Kolejny punkt dla Francji.
Dzien czwarty: Kurs jezyka francuskiego w Centrum Socjalnym
Bylam chora i nie moglam przyjsc na zajecia a moj maz zapomnial rano zadzwonic ze nie bede na lekcjach. Popoludniu telefon: kobitka pracujaca spolecznie w tym centrum zadzwonila czy wszystko w porzadku, czy bylam u lekarza, podala namiary na lekarzy mowiacych po angielsku, wytlumaczyla mojemu mezowi jak zalatwiac sprawy w szpitalu i sprawy ubezpieczenia. - Punkt na korzysc Francji
Dzien piaty: Spotkanie z Asystentka do spraw zawodowych
Po wielu probach znalezienia pracy nadal nic. To asystentka zasugerowala nam zalozenie firmy, to urzednicy pomogli nam w wielu sprawach zwiazanych z zakladaniem firmy, skierowali nas do odpowiedniego prawnika (prawniczki) znajacego sie na sprawach zalozenia i prowadzenia firmy. Wystarczylo powiedziec urzednikowi ze chcemy wedke nie rybe i w ten sposob teraz juz nie potrzebujemy pomocy urzednikow socjalnych: pracujemy na siebie, placimy podatki, tworzymy nowe miejsca pracy. - punkt
Dzien szosty Inny urzad (juz nie pamietam jaki)
Urzedniczka cierpliwie odpowiada na moje najglupsze pytania zadane lamanym francuskim. Gdy nie rozumiem lub ona nie do konca rozumie co probuje jej wytlumaczyc nie unosi sie gniewem (jak ktoras z urzedniczek w Warszawie nakrzyczala na mojego meza ze slabo mowi po polsku), wiecej: nie raz zostalam pochwalona, ze staram sie mowic po fancusku - ze staram sie integrowac. - punkt
W ten sposob moglabym zbierac wiele pozytywnych przykladow milego postepowania urzednikow. Owszem zetknelam sie i z mniej milymi, jak opisywana kiedys przeze mnie sytuacja kiedy jakis ignorant twierdzil uparcie, ze on Polski nie ma na swojej liscie wiec to znaczy, ze Polska nie nalezy do Unii Europejskiej. Ale jednak tutaj urzednicy sa zupelnie inni niz ci, z ktorymi zetknal mnie los w Polsce. Nie twierdze tez, ze wszyscy polscy urzednicy sa "be" bo i tam zdarzylo mi sie zetknac z milymi urzednikami/urzedniczkami, jednak o ile mniej takich osob. W ogole mam wrazenie, ze Francuzi (jakiego by nie byli pochodzenia) sa jakos bardziej optymistycznie nastawieni do zycia. Czesciej usmiechnieci niz Polacy, jakos swobodniej i spokojniej podchodza do zycia i roznych spraw...
Makaron zrobiony w ten sposob jadlam jak nie chcialo mi sie za bardzo gotowac zeby sie nie narobic... Kuchnia studencka lub jak kto woli kawalerska - mimo to od czasu do czasu razem z mezem lubimy zjesc cos tak banalnie prostego...
skladniki:
dowolny makaron jaki mamy na stanie (swiderki, rurki, spagetti, penne etc)
puszka tunczyka w sosie wlasnym (lub oleju jak kto woli)
ewentualnie serek topiony
oliwa, sol, pieprz, dowolne przyprawy jakie mamy na stanie (najlepiej smakuje z oregano)
Makaron gotujemy do miekkosci, odcedzamy i wkladamy do miski. Na jeszcze goracy dajemy odcedzonego tunczyka z puszki troche oliwy i przyprawy (ewentualnie ten serek topiony). Mieszamy dokladnie zeby tunczyk z oliwa i serkiem oblepily makaron tworzac mily dla smaku sosik.
A tu cos dla zakochanego w chlebie pita "mezczyzna-gotuje" (jak wlasciwie masz na imie byloby latwiej sie zwracac?) Z dedykacja "Od mezczyzny gotujacego dla mezczyzny gotujacego" :) Z pozdrowieniami...
skladniki:
Chlebki pita
tunczyk z puszki (moze byc w oleju albo w sosie wlasnym jak kto woli)
pomidorek pokrojony w kawalki, salata, cebula etc
harissa
ewentualnie jajko ugotowane na twardo, serek itp
w wersji najprostszej: chlebek otwieramy, na jeden koniec w srodku smarujemy harisse i wkladamy tunczyk/jajko/serek zwijamy i jemy :)
w wersji rozwinietej dajemy wszystkiego po trochu przekladajac harissa i warzywami
Salatka nazywa sie salatka algierska ale nie wiem czy ma cokolwiek wspolnego z Algieria, bo robiona jest w Tunezji. Dzisiaj niestety bez zdjec, bo cos sie stalo z moim aparatem i zdjecia ktore robi sa totalnie nieostre - trzeba bedzie go wziac do naprawy.
Skladniki:
zielona salata
pomidor (lub pomidorki koktajlowe)
kawalek ogorka
szalotka
ewentualnie oliwki
kilka marchewek
kukurydza z puszki
groszek z puszki
mala paczka surimi
ewentualnie ser typu feta
oliwa z oliwek
sok z cytryny
sol, pieprz do smaku, ewentualnie jakies ziola do sosu salatkowego
majonez
Zielona salate rwiemy na drobne kawalki i mieszamy z pokrojonym w kostke ogorkiem, poszatkowana szalotka i pokrojonym pomidorem (lub pomidorkami), dodajemy ze 2 lyzki oliwy, troche soku z cytryny solimy. Wszystko dokladnie mieszamy i odstawiamy do przegryzienia sie.
Marchewki czyscimy i obieramy. trzemy na grubej tarce.
Kukurydze mieszamy pol na pol z groszkiem i niewielka iloscia startej marchewki, dodajemy troche majonezu zeby sie polaczyly, solimy, pieprzymy do smaku.
Na duzym polmisku na srodek wykladamy kukurydze z groszkiem i marchewka, a dokola ukladamy naprzemiennie zielona salate i tarta marchewke.
Surimi i ser kroimy w gruba kostke i posypujemy nimi calosc salaty.
Z soku z cytryny i oliwy z dodatkiem soli, pieprzu i ziol ukrecamy winegret ktorym polewamy cala salatke
Calosc wyglada bardzo ladnie, az szkoda ze nie mam dzisiaj mozliwosc pokazania zdjecia (ale inshallah jak bede miala aparat postaram sie ktoregos dnia znowu zrobic te salate - moze specjalnie zaprosze jakichs gosci). Tradycyjnie jeszcze na wierzchu uklada sie polowki jajek faszerowanych (zoltko miesza sie z serem i przyprawami) dla ozdoby.
Juz troche zaczela mnie meczyc tunezyjska kuchnia przy tesciach, skorzystalam wiec, ze musialam dzisiaj zostac w domu i zrobilam sobie cos innego, prostego a jednoczesnie jak smacznego, przypominajacego mi polskie smaki...
skladniki:
duza cebula
kilka ziemniakow (ja dalam tak z 6 srednich)
litr wody
sol, pieprz, kostka rosolowa do smaku
Cebule posiekac w kosteczke, ziemniaki obrac i pokroic w drobna kostke.
Na oleju zbrazowic cebulke, dodac ziemniaki, podsmazyc az przestana byc surowe, zalac woda zagotowac. Gdy ziemniaki beda miekkie calosc zmiksowac i voila. W zaleznosci od ilosci ziemniakow zupka bedzie bardziej lub mniej gesta - tu panuje dowolnosc.
Teraz wystarczy juz tylko doprawic jak sie komu podoba i smacznego! Ja dalam kostke rosolowa wolowa, swiezo mielony pieprz i odrobinke slodkiej papryki w proszku. Jak kto lubi mozna zabielic smietana (ja smietany jesc nie moge).
Zupke mozna jesc sama, z dodatkiem chlebka, grzanek lub groszku ptysiowego...
PS od kilku dni w moim domu pojawil sie mikser (dostalam w prezencie) wiec wykorzystalam go i wyprobowalam przy gotowaniu zupki
Ostatnio nie mam zbytnio czasu na siedzenie na blogu wiec wpis "hurtowy" na temat ksiazek, ktore ostatnio przeczytalam...
Zacznijmy od "L'enfant qui voulait voir l'Afrique" "Dziecko, ktore chcialo zobaczyc Afryke" Johana Bourreta.
Antoine po pijanemu powoduje wypadek, w ktorym ginie dziecko. Po rozprawie trafia do wiezienia. Ma to duzy wplyw na niego i na to co sie stanie gdy na swojej drodze zyciowej spotka inne dziecko, ktore sprawi, ze cale jego zycie sie zmieni. Ksiazka w duzej mierze mowi o przyjazni miedzy doroslym a dzieckiem - przyjazni pokonujacej roznice wieku, wyksztalcenia, oraz religii i koloru skory... Przepraszam, ze nie umiem jakos fajnie recenzowac ksiazek, ale tez nie bede opisywac dokladnie tresci bo to nie ma sensu - kto bedzie chcial poznac tresc niech przeczyta ksiazke... Oczywiscie pod warunkiem, ze zna francuski, bo nie wiem czy zostala wydana po polsku.
Aktualnie poluje na "Quand les loups rodent" tego autora, ksiazke ktora mowi o ruchu oporu i dzieciach na terenie Francji podczas Drugiej Wojny Swiatowej (podobno, tak przynajmniej jest napisane na okladce "L'enfant..."). Zapowiada sie ciekawie...
Druga ksiazka to: Genevieve Marthon-Marchi "La Terre a ses Sabots". Opisuje ona dorastanie na wsi francuskiej tuz przed Druga Wojna Swiatowa. Pierwszy film, pierwsza przeczytana ksiazka, pojscie do szkoly i nauka francuskiego - wszystko z punktu widzenia dorastajacej dziewczynki... Opisywana jest rodzina, inni wiesniacy, zmieniajace sie pory roku i w ogole cale zycie. Do tego piekne ilustracje Bernarda Bousquet.
Autorka urodzona w 1921 roku sama pochodzi ze wsi i podejrzewam, ze umiescila w tej ksiazce elementy wlasnego zycia.
No i trzecia ksiazka, ktora znalam juz wczesniej z wydania polskiego "Le voyage de Theo" Catherine Clement, wydana w Polsce pod tytulem "Podroz Teo" i reklamowana jako religijny "Swiat Zofii". Ksiazka ta opisuje podroz po swiecie religii, jaka odbywa razem z ciotka ciezko chory chlopiec, pol-grek pol-francuz, Teodor. Bardzo dobrze sie ja czyta: nawet po francusku pochlonelam ja jednym tchem...
Niedaleko mnie mam biblioteke, do ktorej zapisalismy sie razem z mezem niedlugo po przyjezdzie, poza tym od czasu do czasu kupujemy ksiazki w niedalekim sklepie z ksiazkami uzywanymi - sa dosc tanie 5-8€ i na ogol w dosc dobrym stanie.
Od niedawna tez wprowadzilam w domu zwyczaj glosnego czytania, zebysmy mogli wspolnie czytac pewne ksiazki. W ten sposob oczywiscie czyta sie wolniej ale i przyjemniej. Wieczorem robie nam kawke albo gorace kakao i na zmiane czytamy porcjami wybrane teksty. Aktualnie jestesmy przy Komedii Ludzkiej Balzaca i Ojcu Goriot (nie czytamy po kolei tylko zaczelismy od tych czesci, ktore juz znam po polsku). Oprocz tego kazde z nas czyta sam sobie swoje wybrane ksiazki i w swoich jezykach: on po arabsku, francusku i angielsku, ja po polsku, angielsku, wlosku lub francusku (po francusku staram sie wybierac niezbyt trudne teksty bo w sumie jeszcze jestem poczatkujaca).
Fajnie jest miec meza, z ktorym moge dzielic zamilowanie do czytania...
No i kolejna potrawa tunezyjska, ktora do tej pory robilam dla nas dwojga a teraz mialam okazje zrobic dla rodziny...
Proporcje na 6 osob [na 2]:
9-10 srednich ziemniakow [2-3]
2 duze cebule [1 srednia]
pol glowki czosnku [ze 3 zabki]
2 duze pomidory [1 sredni]
strak lub wiecej zielonego chili (ostre) [w zaleznosci jak sie lubi moze tez byc jeden strak]
kurczak podzielony na kawalki (udka, skrzydelka etc) [ze 2 udka]
poltorej cytryny [pol cytryny]
ok 2 lyzek oliwy z oliwek [lyzka oliwy]
chili/harissa, sol, pieprz, oregano, gozdziki , liscie laurowe do smaku
2 kubki wody [1 kubek]
Ziemniaki nalezy obrac i pokroic w grube plastry. Rozsypac na blaszce (moze byc ta plaska duza z piekarnika albo poprostu blacha jak do ciasta).
Cebule obrac i pokroic w krazki, rozdzielac na paski i rozrzucic na ziemniakach, czosnek obrac, wieksze zabki przekroic i rozrzucic na reszcie warzyw.
Chili przekroic wzdluz na pol, oczyscic z nasionek (uwaga na rece i oczy) przekroic na cwiartki i rzucic na warzywa.
Pomidory pokroic w osemki lub poprostu na grube plasterki i ulozyc na warzywach.
Kurczaka rozlozyc na wierzchu.
Z poltorej cytryny wycisnac sok, dodac wode, oliwe, pol lyzeczki soli, doprawic lyzeczka chilli (lub harissy), pieprzem, wrzucic kilka gozdzikow dokladnie wymieszac. Zalac warzywa i mieso na blaszce (sos powinien wypelniac blaszke i ziemniaki powinny "stac" w sosie).
Piec okolo godziny - poltorej (az ziemniaki beda miekkie a mieso dobrze upieczone) w piekarniku ustawionym na 180 stopni co jakis czas polewajac sosem miesko (sos powinien sie zredukowac ale nie zniknac w razie potrzeby uzupelnic plyn).
Je sie z chlebem.
Smacznego!
Niestety jak sie rodzina rzucila na jedzenie (glodni byli) to nie zdarzylam zrobic zdjecia (zawiodl mnie refleks fotografa ;) )
Mosli dzieeź doslownie znaczy pieczony kurczak. W ten sam sposob mozna przygotowac dowolne mieso lub rybe modyfikujac odpowiednio dodatek przypraw (cytryna, sol i harissa niezmiennie) i czas pieczenia.
Swaty, bale bajramowe, w końcu matrymonialna strona internetowa - czyli rzecz o tym, jak polscy Tatarzy muszą się nakombinować, żeby znaleźć swoją połówkę - Oddajecie? - imam pyta dwóch wekilów (świadków) ze strony panny młodej. - Bierzecie? - to do świadków pana młodego. - Uznajemy - chórem goście. Imam zaczyna czytać po arabsku wersety z Koranu, tłumacząc je potem na polski. Na stole sadoga - słodki tradycyjny poczęstunek, chleb z imionami młodych, w srebrnych dzbanuszkach miód i masło. Biała chusta z wypisanymi złotem imionami Allaha zasłania twarz panny młodej. Mąż w bardymskiej tiubietiejce na głowie składa jej przyrzeczenie, zacinając się na zobowiązaniu, że będzie posłuszny. Nie zdążyli zejść z białej baraniej skóry (symbolizuje bogactwo), a już wyszarpuje ją siostra młodego. Ona będzie następna. Sto lat! Genetyczny strażnik Michał Mucharem Adamowicz, znany wśród krewnych świeżo poślubionej żony pod imieniem Mansur, 'świr tatarski', strażnik genetyczny. Strzeże tradycji jak pradziadek Adamowicz - imam w Miadziole, pradziadek Sulejman Safarewicz - imam w Bohonikach, dziadek Adam Miśkiewicz - przewodniczący Muzułmańskiego Związku Religijnego w Rzeczypospolitej Polskiej, i dziadek Husein Adamowicz - muezin i opiekun kalendarza. - Tamci odeszli, razem z ojcem staramy się nie zgubić wiedzy minionych pokoleń - mówi z powagą 26-latek. Założył pierwszą stronę internetową Tatarzy Polscy. Pisze na niej, że jego rodzina przywędrowała do Polski w zamierzchłych czasach świetności Złotej Ordy [państwo mongolsko-tatarskie, założone ok. 1240 r.] lub też w okresie początku jej końca. Jestem... Stepem w słońcu spalonym Złocistym piaskiem na plażach świata Jestem... Krwi kroplą w żyłach narodów Duszą bez kajdan pośród niewolników Jestem... Srebrnego księżyca dzieckiem Gwiazdy promieniem zesłanym na ziemię Jestem... Wspomnieniem dumy i chwały Snem i marzeniem rycerzy bez zbroi Jestem... i zawsze już będę Na życia scenie śpiewał serca hymn Jestem... Tatarem Michał pracował w pubie w Białymstoku. Koledzy opowiadają, że rozlewając zimą piwo, monologował: 'Jakie to wszystko popieprzone... Ja, Tatar, sprzedaję przed Bożym Narodzeniem choinki katolikom w prawosławnym mieście...'. Rzucił to i poszedł do wojska. Tam wszyscy tęsknią do kobiet, więc on też zaczął marzyć.
Myszka swatką - Kiedyś zaślubiny trwały trzy miesiące - opowiada Michał. - Najpierw swaty jeździły oglądać kandydatkę. Trzaskano im drzwiami przed nosem, żeby baby nie ukradli. Teraz jest strona Yuldash.com, portal matrymonialny dla Tatarów. Anonse umieszczają tam mężczyźni i kobiety, głównie z Rosji, ale też z Polski, innych krajów europejskich, a nawet zza oceanu. Michał zaczął je metodycznie przeglądać. Codziennie robił sobie kawę fusiastą, bez mleka, i dawał nura w setki anonsów. Guzel: niezamężna, bezdzietna, niepaląca, niepijąca. Elwira: szuka tego jedynego. Ania: nie pożałujesz. Mieczta (Marzenie): mądra i wierna jak pies. Jedna ładniejsza, druga brzydsza, ta mądrzejsza, tamta głupsza i nagle - jest! Venera Ilkaeva z miasteczka Barda na Uralu pisze, że chciałaby poznać takiego mężczyznę, dla którego byłoby ważne, żeby jego dzieci były Tatarami. Sama założyła stronę internetową propagującą tradycje swojego narodu, jej matka pracuje w muzeum tatarskim. Pierwszego maila w plątanym języku rosyjsko-angielsko-polskim napisał do dziewczyny 17 listopada 2006 roku. Z maili po trzech dniach przerzucili się na komunikator, po dwóch tygodniach gruchali przez telefon. Michał zaczął się uczyć tatarskiego. Dowiedział się, że dziewczyna wybiera się do Anglii, by skończyć studia. Spakował się i 19 stycznia 2007 roku czekał na nią na londyńskim Heathrow. W sumie mieli trzy śluby, Venera trzy kreacje: cywilny na Uralu w krótkiej sukience w kratkę, potem nikah w bohonickim meczecie w skromnej bordowej, a parę dni po nim wesele w białej sukni i welonie. Chcą żyć w Rosji, marzą o Kazaniu, bo tam jest jeszcze świat tatarski. Co jest nie tak ze światem tatarskim na Białostocczyźnie? - A jak bardzo polska jest Polonia w Stanach? - odpowiada Michał. - To nie tak, że ja chcę urzeczywistnić powrót do korzeni. Ja to po prostu zrobię! Na razie Adamowiczowie muszą borykać się z 'papierologią' wizową. Wiza do Polski to trzymiesięczna zabawa. 'Bezpłatna' małżeńska kosztuje 35 euro. Karta pobytu tymczasowego - 500 euro. Nie ma horszej cholery... Nikah to nie tylko ceremonia. To też kontrakt cywilnoprawny między rodzinami zabezpieczający pannę młodą. Dziś już raczej symboliczny, ale zdarzają się jeszcze zapisy, że w przypadku rozwodu mąż odda żonie 100 tys. zł. Anna Chanifa - drugie imię pochodzi z azanu, muzułmańskiego chrztu - śmieje się, że w czasach, kiedy ona wychodziła za swojego Krzysztofa, suma ta była znacznie niższa. Anna pochodzi z Trzcianki koło Piły. Po zakończeniu wojny przesiedlono na ziemie zachodnie wielu Tatarów z Kresów. Ania urodziła się w Gorzowie. Ale to o Nowogródku na Białorusi mówi jak o swojej kolebce. Stamtąd pochodzi jej babcia Helena, dziś 82-letnia. W Trzciance oprócz nich mieszka pięć tatarskich rodzin. Większość młodych pożeniła się, pozostając w swojej wierze. Anna obawiała się wyjść za nie-Tatara. Jeszcze bardziej martwili się o jedynaczkę rodzice. - Dobrze by było, żebyś poszła z Tatarem - mówił tato Ance przed studniówką. - Skąd ja mam go wziąć? - poszła z nietatarskim kolegą. - Nie ma horszej cholery, jak na odnoj poduszkie spać dwie wiery - zamruczał ojciec. Miała 20 lat, gdy pojechała na swój pierwszy bal na święto Ramadan Bajram. Organizowany jest corocznie, zgodnie z wileńską tradycją jeszcze sprzed I wojny światowej, tyle że teraz w Białymstoku. Poza swatami odbywają się na nim licytacje, konkursy i zabawy. Ania za pierwszym razem nie czuła się tam najlepiej. Ale trzy lata później... Anna zostaje miss balu, gra Janusz Laskowski. Krzysiek Mucharski zakochuje się, marzenia się spełniają. Nikah brali dziesięć lat temu, 26 września, w Trzciance, w sali weselnej, tuż przed weselem. Stojąc na baraniej skórze, rozdawali gościom sadogę, żeby bogactwo i szczęście ich nie opuszczało. Ania i Krzysztof złożyli razem kciuki jak podczas przysięgi braterstwa krwi (kiedyś nacinało się kciuki, by krew się połączyła). Uważali przy tym, żeby palec żadnego z nich nie wyjechał zbytnio w górę, bo wtedy małżeństwo nie byłoby partnerskie. Dziś mieszkają w Białymstoku, w przytulnym mieszkanku z salonikiem. Na ścianie muhir (obraz najświętszego miejsca muzułmanów) i wersety z Koranu. - Mąż jest wstrzemięźliwy, miłości nie wyznał od razu - mówi Anna. - Bo u nas starsi swatają - wyjaśnia Krzysztof. - Ale mój adres wziąłeś od cioci. - Nie, od Darka. - No proszę, a ciocia sobie zasługę przypisuje. Rodzina Krzyśka przyjechała do Polski po wojnie z Grodzieńszczyzny. Jego ojciec miał wtedy trzy miesiące. Osiedlili się w Gorzowie. Mama Anny znała rodziców Krzysztofa. Na czarno-białej fotografii zrobionej z okazji święta na osiedlu Górki (Górki Tatarskie - mówili ludzie), gdzie mieszkał imam, dziadkowie Ani i Krzysztofa stoją obok siebie. W latach 70. Górki zaczęły się wyludniać, Tatarzy ciągnęli na Białostocczyznę, gdzie są i meczety, i mizary, i gdzie mogli mieszkać wśród swoich. Wyjechała prababcia i dziadkowie Krzysztofa. W 1984 roku - także rodzice z 15-letnim Krzyśkiem. Rodzice Ani zostali w Trzciance. Anna przedstawia dzieci: Emilia Ewa - po naszemu Amina albo Aminia - osiem lat, Selim Adam, cztery lata. Takie imiona dostali na azanie, poubierani w koronki i atłasy, leżąc na tej samej baraniej skórze, na której ślub brali ich rodzice. Emilka śpiewa tatarską piosenkę o miłości, o dziewczynie smukłej jak minaret. Nie wiedzą, jak zapisać jej słowa, uczą się fonetycznie. Na pytanie rodziców: 'Czy wyjdziesz za Tatara?', mała odpowiada bez mrugnięcia powieką: 'Jak zechcę'. Łopatka dla imama Czy Krzysztof uczył się arabskiego i odbył pielgrzymkę do Mekki? Tak. Czy modlą się, przestrzegają ramadanu, pomagają w budowie meczetu? Oczywiście. Czy Anna robi pyszne kołduny i kibiny? Tak. Ale czeburieków już nie - za tłusto, niezdrowo. W niedzielę rano ich dzieci idą na religię, której lekcje raz w tygodniu w wybranej szkole wyznaczyło podlaskie kuratorium. A po południu całą rodziną wybierają się do multipleksu na film. Na Kurban Bajram na początku grudnia Mucharscy poszli do domu modlitwy w Białymstoku. Gdyby było cieplej, pewnie pojechaliby do meczetu w Bohonikach lub Kruszynianach. Jednak nie wszyscy Tatarzy - zwłaszcza ci z małymi dziećmi - na to się decydują. Bo towarzyszące Świętu Ofiarowania widowisko składania ofiary ze zwierząt jest dość brutalne. Na placu przed meczetem w Bohonikach czekają związane trzy barany. Coś chyba czują, usiłują schować się pod ławkę. Na jednego kurbana szarpnął się Dżemil Gębicki, przewodnik po meczecie w Kruszynianach, młody Tatar z wychodzącym aż na szyję efektownym tatuażem. Drugiego baranka za 300 zł kupił zamieszkały w Białymstoku i prowadzący tu sklep Turek - Ismail Czakiczi. A trzeciego - ambasador Azerbejdżanu w Polsce Vilayat Guliyev. Przy baranach uwija się kilku mężczyzn z Dąbrowy Białostockiej, biegłych w swoim fachu. Chodzi o to, by ofiary straciły życie szybko, nie cierpiały, i by nie widziały kaźni poprzednika. Jeden ruch rzeźnickiego noża przecina gardło i tętnicę, krew spływa do specjalnie wykopanego dołu - gdyż muzułmanie nie mogą jej spożywać. Po zdjęciu skóry mężczyźni ćwiartują mięso i rozdają zebranym. Do imama trafia prawa łopatka. Ze swoją łatwiej W Polsce mieszka 4,5 tys. Tatarów, społeczność jest rozproszona. - Tych naszych dziewczyn nie jest dużo, żeby można było wybierać. Były przypadki, że z jedną kilku po kolei chodziło na dyskoteki. Są te zjazdy bajramowe, dziewczyny przyjeżdżały z Gdańska, Elbląga, Gorzowa, ze Szczecina - Bogdan Mucharski wspomina czasy kawalerki. Czas na ustatkowanie przyszedł, jak miał... - 29 lat, 11 miesięcy, trzy tygodnie i cztery dni - wylicza z kamienną twarzą. - Późno. Były i Tatarki, i katoliczki, i prawosławne. Swoje trzeba odtańczyć. Bogdan Mucharski ma niemałą tuszę i wprost proporcjonalne poczucie humoru. Jeździ ciężarówką, mieszka w Białymstoku. Na początku lat 90. krucho z pracą było, to jeździło się na handel na Litwę, Białoruś. Ze sobą brał dżins, a wracał z piłami spalinowymi Tajga, maglem elektrycznym, lornetkami, aparatami fotograficznymi. Zatrzymywał się u rodziny w Niemieżu, tatarskiej miejscowości 3 km od Wilna. Tam zaproszono go na prywatkę, na której poznał Tatianę. Wyróżniała się w towarzystwie urodą, wesołym zachowaniem, była w centrum uwagi. Poprosił do tańca. Był wrzesień. Przez pięć miesięcy żył tak: brał w Białymstoku kuroniówkę, pakował towar, jechał na Litwę. Spotykali się w Wilnie, Tania pracowała na lotnisku. W lutym wzięli ślub w meczecie w Niemieżu. Mają dwóch synów - 15-letniego dziś Artura Emira i ośmioletniego Dawida. Kiedy spotykam się z Bogdanem, zza drzwi krzyczy Tatiana: - Tylko głupot nie opowiadaj. Nowoczesna para - Jest duży nacisk rodziny, by szukać żony, męża we własnym środowisku. Temu służą bale tatarskie, spotkania rodzinne, młodzieżowe prywatki, a w dzisiejszych czasach internet - uśmiecha się Tomasz Miśkiewicz, mufti Muzułmańskiego Związku Religijnego w Rzeczypospolitej Polskiej. - Szacuję, że 95 proc. małżeństw w naszym środowisku to małżeństwa niemieszane, czysto tatarskie. - Aż tyle? - nie dowierzają nawet sami Tatarzy. Mieszane zawierane są mniej uroczyście, po cichu. Rodzina nie ma się czym chwalić. - Dziadek był zasadniczym człowiekiem, więc kiedy najstarszy syn ożenił się z katoliczką, dziadek go się wyrzekł. Potrafił spacerować pod jego domem, ale do niego nie zaszedł, nigdy nie odwiedził wnuków, syna nie poznawał na ulicy - opowiada anonimowo jeden z Tatarów. Młodzi Tatarzy wyjeżdżają na studia, zakochują się, mieszkają w akademikach, na stancjach, żyją na kocią łapę z katolikami, chodzą na paintball i imprezy techno, po prostu zachowują się jak ich wszyscy rówieśnicy. Nowocześnie. Z balów bajramowych żartują, że to współczesne targi niewolników, a już idea swatów (jeszcze 20 lat temu rodziny przemierzały cały kraj ze zdjęciem kandydata czy kandydatki) w głowach im się nie mieści. Młodsza siostra Michała Adamowicza, muzułmanka Kama, od pięciu lat spotyka się z Krzyśkiem Michałowskim, katolikiem. Poznali się przez komunikator internetowy. Wirtualna przyjaźń przerodziła się w miłość. Mieszkają razem w Warszawie. Pytanie, czy nie przeszkadza im to, że są innego wyznania, słyszeli setki razy. Zawsze odpowiadają tak samo: - Nie! Nigdy nie było między nami żadnych zgrzytów. Jest ciekawiej. - Wychowałem się w wierze katolickiej, rodzice nigdy nie byli zbyt ortodoksyjni. Sakramenty przyjmowałem po to, by się nie wyróżniać wśród rówieśników. Żeby nie być dziwnym - opowiada Krzysiek. - Teraz na Bajram jadę do rodziców Kamy, a na Wigilię jedziemy do mnie. Zastanawiamy się nad ślubem, ale nic na wariata. My jesteśmy nowoczesną parą. A co do dzieci - obydwoje uważamy, że chrzczenie czy azanienie osoby, która nie jest w stanie podjąć samodzielnej decyzji, jest trochę nie w porządku. Gdy będzie już świadoma, sama zdecyduje, czy będzie katolikiem, muzułmaninem czy buddystą. Joanna Klimowicz
tekst z Wysokich Obcasow
Mnie maz nie porywal. Gdy powiedzialam mamie, ze ide za araba-tunezyjczyka plakala czemu nie tatar. Mamy przeciez polskich muzulmanow, po co wiec szukam tak daleko... Ale przeciez kilka lat szukalam meza i jakos zaden tatar sie nie garnal... To znaczy juz post factum sie dowiedzialam, ze ktos tam sie mna interesowal, ale nie mial smialosci zagadac. Ot takie przeznaczenie, taki maktub jak mowia w Tunezji...
Nasz nikah nie byl az tak symboliczny: blog pisze na komputerze kupionym za pieniadze otrzymane za "wykupienie" mnie czyli po muzulmansku "mahr", tradycyjnie zlota bizuteria otrzymana od meza, w moim akt nikah jest zapis, ze nie bede mieszkac z tesciami, ze gdyby moj maz zapragnal drugiej mam prawo sie rozwiesc (prawo cywilne jest po mojej stronie bo i w Europie i w Tunezji poligamia jest zakazana i karalna), ze w razie rozwodu dostane trzy tysiace euro. Gdy negocjowalismy warunki kontraktu umialam wyklocic sie o swoje. Imam uspokajal moje i meza zachcianki, jak uslyszal "w domu ma byc kot" parsknal smiechem, ale co mogl zrobic: malzonkowie gdy ustalaja kontrakt malzenski moga w nim umiescic co chca...
W moim domu pojawiaja sie tradycje i polskie i arabskie. A rodzina meza tylko mnie bardziej szanuje, ze nie zapominam o korzeniach i ucze meza polskich tradycji (oczywiscie tych ktore nie koliduja z islamem).
Kolejna piekna piosenka po francusku. O Vox Angeli pierwszy raz uslyszalam w TV przed Gwiazdka, byly reklamy ich nowej plyty - wygooglowalam kto zacz (w koncu mamy XXI wiek) i voila!
Od czasu do czasu lubie sobie posluchac... Wiele ich utworow mozna znalezc na youtube i z youtube umieszczam ponownie probke do posluchania...
Je connais les brumes claires La neige rose des matins d'hiver Je pourrais te retrouver Le lièvre blanc qu'on ne voit jamais Mais l'oiseau, l'oiseau s'est envolé Et moi jamais je ne le trouverais
Car j'ai vu l'oiseau voler J'ai vu l'oiseau, je sais qu'il partait Je l'ai entendu pleurer Le bel oiseau que le vent chassait ... Je voudrais tout te donner Mais toi pourquoi ne me dis tu rien Quel est-il ton grand secret Un secret d'homme je le comprends bien Moi tu sais je peux te raconter Combien l'oiseau est parti à regret
Si un jour tu m'écoutais Tu apprendrais tout ce que je sais L'oiseau part et puis revient Tu le verras peut-être demain
Si jamais je rencontrais Le bel oiseau qui s'est envolé S'il revient de son voyage Tout près de toi le long du rivage Moi vois-tu je lui raconterais Combien pour toi je sais qu'il a compté
C'est l'oiseau que tu aimais L'oiseau jaloux je l'ai deviné Si jamais il revenait Je lui dirais que tu l'attendais
Rozdziewiczylam dzisiaj piekarnik. Niestety ciasto nie wyszlo mi tak jak trzeba - oklaplo i nie uroslo jak kiedys, troche za mocno przypieczone po brzegach. Ale smakowo - calkiem calkiem... Mam nadzieje, ze rodzinie tez posmakuje, bo specjalnie z mysla o tesciowej je pieklam (bez cukru).
Mialam tez problem z proporcjami poniewaz blaszka, ktora Maz mi kupil jest niewymiarowa(30x21x 5)wiec robilam mocno "na oko".
3 jajka (rozdzielone zoltka od bialek)
duzy przejrzaly banan (ma byc slodki bo to on nadaje ciastu smak i slodycz)
2 srednie jablka
lyzka oleju
szklanka maki
lyzeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
pol szklanki mleka
Banana rozciapcialam, wymieszalam z olejem i zoltkami i cieplym mlekiem
Z bialek ze szczypta soli ubilam piane.
Do masy bananowej dodalam make z proszkiem i dokladnie wymieszalam (powstaje dosc lejace sie ciasto), na koniec dodalam ubita piane i okreznymi ruchami od brzegu wmieszalam do ciasta
Blaszke klasycznie wysmarowalam tluszczem i przesypalam maka, wlozylam ciasto, na wierzchu ulozylam jablka pokrojone w cienkie kilkumilimetrowe polplasterki. Wstawiamy do nagrzanego piekarnika.
Ciasto normalnie powinno sie upiec w jakies pol godziny na dosc niskim grzaniu (120-140 stopni). Ja zawsze sprawdzam patyczkiem czy to juz (poniewaz jest ten banan wiec ciasto normalnie wychodzi dosc wilgotne).
To wszystko "normalnie". Moj piekarnik nie ma skali temperaturowej wiec ustawilam na najmniejszy gaz, po pol godzinie ciasto nie wygladalo na upieczone - zwiekszylam wiec grzanie, w efekcie malo go nie spalilam, uratowalam je w ostatniej chwili... Uroslo niewiele ale smakowo nie odbiega zbytnio od oryginalu...
Cos mi sie wydaje, ze ten piekarnik to bedzie jedna wielka walka...
Dopisek: chyba slepne na starosc: jak moglam przy pisaniu zapomniec o mleku...
Bardzo lubie moja tesciowa. Mimo trudnosci jezykowych jakos potrafimy sie dogadac. Jest w Paryzu dopiero od tygodnia ale jakos od pierwszego dnia nawiazala sie miedzy nami jakas nic porozumienia. W tekscie tym wiec opisze kilka "sposobow" jak sprawic, zeby arabska tesciowa nie patrzyla na nas wilkiem ;)
Gdy moj maz powiadomil mame, ze chce sie zenic uslyszal, ze chyba oszalal. Mama byla przerazona, ze syn chce sie ozenic z europejka - w koncu europejki w jej oczach to "samo zlo" ;). Nie sa dobrymi zonami, nie potrafia gotowac, sprzatac ani prowadzic domu, pazerne na kase, przy pierwszej okazji zdradzaja meza, latawice. Tak, tak moi drodzy. Tak samo jak w Europie jest masa stereotypow odnosnie arabow i "bezowych" , tak samo w ichniejszych krajach kraza najrozniejsze stereotypy odnosnie europejczykow i europejek. Te to tylko kilka najbardziej znanych...
Gdy moj maz powiedzial rodzinie, ze zeni sie z muzulmanka nie zmienilo to jej sceptycyzmu.
[tu kolejna informacja dla sceptykow: ja juz od wielu lat bylam muzulmanka przed poznaniem mojego meza, nie konwertowalam dla niego ani dla zadnego mezczyzny, ale dla siebie w zwiazku z wiara w Jedynego Boga, w to ze Jezus, pokoj z Nim, byl Prorokiem wyslanym przez Boga i w to, ze po Jezusie (alaihi salam) Bog ponownie zeslal Proroka - Muhammada (sallAllahu alaihi wa salam) i Koran jako literalne slowo Boze, moja konwersja nie byla zwiazana z zadnym "facetem" - ale to historia na osobny post]
Jedyna osoba w rodzinie, ktora nam kibicowala od samego poczatku byl mlodszy brat mojego meza Khalifa (imiennik szwagra - jest to imie bardzo popularne w rodzinie). To on pomogl nam pozalatwiac dokumenty do slubu mimo wyraznego oporu mamy. Tata mojego meza, poniewaz wiele lat spedzil w Europie (pracowal we Francji) stwierdzil tylko "zebys potem nie plakal, jestes dorosly"...
Po slubie zostalam w domu. Mama prorokowala, ze europejka dlugo w domu nie wytrzyma - "w domu" jestem juz drugi rok i bardzo to lubie: czytam, maluje, haftuje, robie to na co na studiach nigdy nie mialam czasu, poza tym tak zorganizowalam nasze zycie, ze moge pracowac z domu: w Polsce zajmowalam sie tlumaczeniami (znam 4 jezyki i ucze sie kolejnych) i kateringiem, we Francji zalozylismy z mezem firme budowlana - a tu tesciowa o ile poczatkowo byla bardzo anty zaczela byc oczarowana faktem, ze synowa potrafi laczyc tradycje z nowoczesnoscia.
Przez caly czas moj maz dbal o nasze kontakty z rodzina - nie raz rozmawialam z tesciami: mamie spodobalo sie, ze ucze sie arabskiego po to zeby moc z nia rozmawiac (tunezyjski dialekt jest zupelnie inny od "oryginalnego" arabskiego i fakt ze znam fushe czyli klasyczny arabski w niczym mi nie pomogl). Tesciom spodobalo sie, ze ta "europejka" nosi hijab, i nie jest "malowana lala" tylko prawdziwa praktykujaca muzulmanka, z jednej strony respektujaca ich tradycje a z drugiej na tyle silna, ze wprowadza do domu tradycje ze swojego kraju. Spodobalo im sie, jakie kontakty mam z rodzina - wsparcie mojej kochanej mamy, dobre przyjecie mojego meza przez reszte rodziny (wierzy w Boga? - wierzy - modli sie? - modli - nie pije? nie bije cie? - nie - no to dobry maz - to bylo dla nich najwazniejsze). Nagle sie okazalo, ze Polke z Tunezyjka laczy wiecej niz mozna sie spodziewac, w szczegolnosci gdy sie pochodzi z tradycyjnej rodziny.
Szacunek do jedzenia, nie wyrzucanie chleba - niby nic takiego a jak wazne dla mojej tesciowej...
Moja pozycja w jej oczach rosla z dnia na dzien.
Nauczylam sie gotowac potrawy tunezyjskie - dobrze. Kuskus - jeszcze lepiej. Zmywam naczynia ale i nie daje mezowi wejsc sobie na glowe - idealna synowa, czyz nie? ;)
Tydzien temu tesciowie wyladowali na lotnisku Orly pod Paryzem. Uparlam sie, ze tez pojde na lotnisko razem z mezczyznami: bylam jedyna kobieta z rodziny, ktora przyszla. Reszta czekala w domu. Mama poplakala sie ze wzruszenia - "ta europejka" przyszla ja przywitac na lotnisko - plakalismy razem ja, moj maz, tesciowie...
Potem w domu zrobilam herbatke, obskakiwalam ich przynoszac, podajac, czestujac... Tesciowa tylko z szeroko otwartymi oczami patrzyla na mnie: w dzinsowej sukience po kostki i w muzulmanskiej chuscie, dwojaca sie i trojaca zeby ugoscic mame... - kolejny punkt na moja korzysc...
Przez ostatni tydzien chodzimy do nich codziennie, chocby tylko na kolacje. Gotujemy na zmiane ja i mama, czasami razem jezeli przyjde wczesniej. Sprzatam i zmywam ja - mamo niech mama siedzi... I tu kolejny haczyk. W Tunezji tradycyjnie do tesciow zwraca sie per "ciociu" "wujku", ja z moim "ummii" (moja mamo) i "abii" (moj tato) zlapalam ich za serce.
Takie drobne ruchy jak jedzenie owocow po obiedzie: obieram pomarancze to odruchowo daje kawalek mamie, tacie, mezowi, sobie biore na koncu, biore garsc orzechow daje mamie etc Tesc szukal klapek, po polsku kazalam mezowi mu podac - po polsku, ale tesc zrozumial, co zrobilam - taki drobny gest a zlapal go za serce...
Mama ma cukrzyce, w odpowiedniej porze podaje jej torebke, zeby wziela leki. Pomagam jak tylko moge...
Tesciowie zostali zaczarowani. Razem spedzamy czas, razem czytamy Koran, razem modlimy sie...
Dzisiaj dowiedzialam sie, ze rodzice kupili mi w Tunezji kotne owce - w ich tradycji corka w dniu wyjscia z domu do meza dostaje owieczki na zaczatek nowego stada, w naszej rodzinie kobiety hoduja owce, kiedys hodowalo sie tez wielblady.
Jednym slowem zostalam zaakceptowana...
Drogie panie: tesciowa czy polska czy arabska czy jakakolwiek inna latwo moze zniszczyc zycie synowej, w szczegolnosci jak ma taki wplyw na syna, jaki wplyw maja matki w tradycji arabskiej. Warto wiec byc w dobrych relacjach z rodzicami meza, to dobrze wrozy na przyszlosc...
Moja tesciowa jest super-kucharka i ostatnio codziennie jemy dania wychodzace spod jej reki. Pomagam jej w przygotowaniach: kroje mieso, obieram i szatkuje warzywa, ale to ona pelni role szefa kuchni :) ja raczej jestem kuchcikiem przy niej...
Dzilbana jest jedna z tradycyjnych potraw tunezyjskich. Do tej pory robilam ja sama, ale to co ugotuje mama zawsze jest najlepsze...
skladniki sa takie:
mniesko (pokrojone na zgrabne porcyjki, moze byc z kostka) tradycyjnie baranina
duza cebula
kilka zabkow czosnku
papryczka chili
groszek zielony (moze byc mrozony, moze byc z puszki)
swiezy szpinak (liscie)
przecier pomidorowy
harissa, sol do smaku
Drobno poszatkowana cebule i czosnek podsmazamy na oliwie, dodajemy przecier, przesmazamy z pokrojnym szpinakiem. Dodajemy miesko i zalewamy woda tak zeby przykryc mieso, gotujemy do miekkosci i zredukowania sosu. Dodajemy groszek i pokrojone w kostke chili (bez pestek - uwaga przy krojeniu i czyszczeniu zeby nie potrzec oczu reka bo mozna sobie oko wypalic), doprawiamy harissa i sola. Gotujemy jeszcze jakies 10 minutek i odstawiamy pod przykryciem. W koncowej fazie dzilbana powinna miec postac gestego sosu.
Podajemy na raczej plaskich talerzach, z pieczywem - je sie reka tzn uzywajac kawalka chlebka jak lyzki. Oczywiscie nie ma przeciwskazan aby jesc lyzka, ale moje doswiadczenie pokazalo ze jedzenie reka smakuje duzo lepiej... ;)
Od dawna juz "chodzi za mna" Polonez As-dur Chopina (op 53). Nie wiem czemu, ale zawsze gdy ide ulicami Paryza, w szczegolnosci gdy patrze na drzewa zasadzone przy alejach, gdy patrze na niebo nad Paryzem i w ogole jakos dziwnie "parysko" kojarzy mi sie ten polonez...
Oczywiscie Chopin byl "miksem" - jego tata byl francuzem, ktory w mlodosci trafil na teren Polski. Ojciec dzieci wychowal na 100% polakow, za co chwala mu ;)
Ponizej zyciorys kompozytora za Wikipedia:
Fryderyk Franciszek Chopin (ur. 22 lutego[1] 1810 w Żelazowej Woli, zm. 17 października 1849 w Paryżu) – polski kompozytor i pianista.
Życiorys Dzieciństwo Ojciec, Mikołaj (1771-1844), był spolonizowanym Francuzem przybyłym z Marainville w Lotaryngii. Francuską wersją nazwiska – Chopin – posługiwali się do końca życia i on, i Fryderyk, z rzadka spolszczając je do postaci Szopen, która to bazuje na wymowie języka francuskiego i bywa używana potocznie. Ojciec Fryderyka przyjechał do Polski w 1787 w wieku 16 lat w interesach Adama Weydlicha – wielkorządcy Michała Jana Paca i spędził tu resztę swojego życia. Dość szybko związał się ze swoją nową ojczyzną; już w 1794 r. wziął udział w insurekcji kościuszkowskiej i nigdy z Polski nie wyjechał. Nie utrzymywał też już kontaktu z rodziną we Francji. Swoje dzieci wychował na Polaków. Znany był także z nieufności, a wręcz nienawiści do Napoleona. Początkowo Mikołaj Chopin był guwernerem dzieci starościny Łączyńskiej, a po przenosinach z Żelazowej Woli do Warszawy został wykładowcą języka i literatury francuskiej w kilku warszawskich szkołach, by w końcu prowadzić elitarny internat dla synów polskich rodów arystokratycznych. Był nauczycielem Fryderyka Skarbka, późniejszego ojca chrzestnego swojego syna. Matka – Justyna z Krzyżanowskich, została wzmiankowana w orszaku ślubnym Konstancji von Bruchentahl, wychodzącej za mąż za Jana Skarbka. Pochodziła ze zbiedniałej rodziny szlacheckiej z Kujaw, uwielbiała grać na fortepianie. Jej brat był ojcem Włodzimierza Krzyżanowskiego[3], pierwszego amerykańskiego administratora Alaski. Fryderyk, będąc drugim dzieckiem w rodzinie, miał trzy siostry (Ludwika Jędrzejowiczowa, Izabela Barcińska, Emilia). Wedle legendy Chopin przyszedł na świat przy grze na skrzypcach Mikołaja Chopina. Być może dopiero kilka tygodni po urodzeniu dziecko zgłoszono u księdza i ochrzczono. W 1892 roku odnaleziono w parafii brochowskiej (kościół Św. Rocha) dokument: "Roku tysiąc osiemset dziesiątego dnia dwudziestego trzeciego miesiąca kwietnia o godzinie trzeciej po południu przed nami, proboszczem brochowskim, sprawującym obowiązki urzędnika stanu cywilnego gminy parafii brochowskiej powiatu sochaczewskiego w departamencie warszawskim stawił się Mikołaj Chopin(...) i okazał nam dziecię płci męskiej, które urodziło się w domu jego w dniu dwudziestego drugiego miesiąca lutego o godzinie szóstej wieczorem roku bieżącego(...)". Sam Fryderyk i jego matka wspominają kilkakrotnie w listach, że nie urodził się on 22 lutego, lecz 1 marca. Imię Fryderyk miało pochodzić od św. Fryderyka, imię Franciszek od dziadka Chopina. Józef Sikorski, muzyk i rówieśnik Chopina, wspominał w swoim "Wspomnieniu Szopena", że Chopin jako dziecko płakał, gdy matka grała na fortepianie, co do dziś należy do znanych anegdot o Chopinie. Jako małe dziecko Fryderyk zasiadał do fortepianu i grał zasłyszane melodie. Dlatego rodzice zatrudnili nauczyciela, Wojciecha Żywnego z Czech. Po pewnym czasie mały Fryderyk przewyższył zdolnościami swego nauczyciela, pozostali jednak przyjaciółmi. Następnym nauczycielem Chopina był Wilhelm Wacław Würfel, również pochodzący z Czech.
Pierwsze sukcesy W 1817 r. Fryderyk podjął pierwsze poważniejsze próby kompozytorskie. Z tego okresu pochodzą nieoznaczone numerem opusowym polonezy: zadedykowany Wiktorii Skarbek Polonez g-moll oraz Polonez B-dur. Pierwszy publiczny występ Fryderyka odbył się w 1818 roku w pałacu Radziwiłłowskim. Prasa warszawska opisała go jako "małego Chopinka", "cudowne dziecko" i "drugiego Mozarta". W swoim dzienniku Aleksandra Tańska, siostra Klementyny Hoffmanowej, zanotowała w krótkiej relacji z koncertu: "Było dosyć osób(...) W przeciągu wieczora grał na fortepianie młody Chopin, dziecię w 8. roku, obiecujące, jak twierdzą znawcy, zastąpić Mozarta". 20 września 1818 roku odwiedziła Warszawę carowa Maria Fiodorowna, której Chopin ofiarował dwa swoje tańce polskie. Wójcicki wspomina, że gdy mały Chopin grywał u księcia Konstantego, namiestnika warszawskiego podczas gry Marsza wojskowego wznosił oczy w górę, że książę go pytał: "Co tam patrzysz w górę mały? Czytasz nuty na suficie?". Później Chopin otrzymał od cara pierścień z brylantem, a w Paryżu nawet propozycję zostania nadwornym kompozytorem carskim. Chopin jednak pierścień sprzedał, a propozycję odrzucił. W latach 1823-1826 Chopin uczył się w Liceum Warszawskim, gdzie pracował jego ojciec. W tych latach zwiedził sporą część Polski. Spędzał wakacje na dworze ks. Antoniego Radziwiłła w Antoninie i bywał u przyjaciół mieszkających w odległych miejscach Polski. Z pobytów w Szafarni (lata 1824-25) wysłał swoje słynne listy – "Kuriery Szafarskie" do rodziców, będące parodią "Kuriera Warszawskiego", które rozsławiły sielankowe wakacje w majątku Juliusza Dziewanowskiego. Słynna jest również anegdota mówiąca, że został niegdyś w szkole przyłapany na rysowaniu nauczyciela w czasie lekcji. Obrazek tak zadziwił rysowanego, że ten go pochwalił. Maurycy Karasowski wspomina również anegdotę z tradycji rodzinnej, w której Chopin pomógł guwernerowi uspokoić hałaśliwych wychowanków. Zaimprowizował im opowieść, a potem uśpił wszystkich łącznie z guwernerem kołysanką. Gdy pokazał uroczy widok siostrom i matce obudził wszystkich przeraźliwym akordem. Wraz z siostrą Emilią Fryderyk pisał także dla zabawy wiersze i komedie. Balzac wspominał, że Chopin miał zastraszająco prawdziwy dar naśladowania każdego, kogo tylko zechciał. Wielu biografów (np. Jeżewska, Iwaszkiewicz, Willemetz) przekonuje, że Chopin był geniuszem uniwersalnym, ponieważ posiadał również niezwykły talent literacki, czego dowodem są jego słynne listy, a także talent malarski i aktorski. W latach 1826-1829 był studentem warszawskiej Szkoły Głównej Muzyki, będącej częścią Konserwatorium, która związana była z Uniwersytetem Warszawskim gdzie podjął naukę harmonii i kontrapunktu u Józefa Elsnera. Został zwolniony z przedmiotu instrumentu, ponieważ zauważono nieprzeciętny sposób i charakter gry Chopina. Ten okres w twórczości Chopina charakteryzuje fascynacja muzyką ludową. Powstały wówczas Sonata c-moll op. 4, Wariacje B-dur na temat "Là ci darem la mano" z "Don Juana" W. A. Mozarta op. 2 na fortepian i orkiestrę, Trio g-moll op. 8 i pierwsze Mazurki (op. 6, 7) oraz oparte na motywach ludowych Rondo c-moll op. 1 i Rondo à la Krakowiak F-dur op. 14. W raporcie po trzecim roku nauki Józef Elsner zapisał: "Trzecioletni Szopen Fryderyk – szczególna zdatność, geniusz muzyczny". W 1826 Chopin odbywał swoją pierwszą zagraniczną podróż do Berlina. W 1826 spędził wakacje także w Bad Reinertz (dzisiejsze Duszniki-Zdrój).
Rozpoczęcie niezależnej kariery kompozytorskiej Lata 1829-1831 były dla Chopina okresem pierwszej miłości (do śpiewaczki Konstancji Gładkowskiej) i pierwszych ogromnych sukcesów kompozytorskich. W liście do swojego przyjaciela, Tytusa Woyciechowskiego, Chopin nazywał Konstancję ideałem. Powstały wówczas Koncerty fortepianowe f-moll op. 21 i e-moll op. 11. W lipcu 1829, niezwłocznie po ukończeniu studiów, Fryderyk Chopin wraz z przyjaciółmi wyjechał na wycieczkę do Wiednia. Dzięki Würflowi Chopin wszedł w środowisko muzyków. W Kärntnerthortheater wystąpił dwukrotnie; grał Wariacje B-dur za pierwszym, a oprócz Wariacji także Rondo à la Krakowiak za drugim razem. Odniosły one fenomenalny sukces wśród publiczności. Nawet krytyka mimo zastrzeżeń dotyczących jego gry (zbyt mała siła dźwięku) uznała kompozycje za nowatorskie. Dobre przyjęcie kompozycji na koncertach ułatwiło kontakt z wydawcami: w kwietniu 1830, po raz pierwszy za granicą, wydano drukiem w Austrii, w oficynie Tobiasa Haslingera grane tu już Wariacje op. 2. 2 listopada 1830 roku Chopin wyjechał z Warszawy do Kalisza, gdzie spędził ostatni dzień w ojczyźnie i gdzie dołączył do niego Tytus Woyciechowski. Przed wyjazdem pożegnał się z Konstancją Gładkowską i wręczył jej pierścień przechowywany przez nią aż do śmierci. 5 listopada 1830 Chopin na zawsze opuścił Polskę – wyjechał z Kalisza i przez Wrocław udał się do Drezna. W Wiedniu usłyszał śpiewaną niegdyś przez Konstancję cavatinę Rossiniego i rozpłakał się. Pojechał do Monachium i w końcu udał się do Paryża. W czasie drogi Chopin pisze dziennik (zwany "Dziennikiem stuttgarckim"), który jest dokumentem przedstawiającym stany jego ducha podczas pobytu w Stuttgarcie, gdzie ogarnęła go rozpacz z powodu upadku powstania listopadowego. Wedle tradycji, powstają wtedy pierwsze szkice do Etiudy "Rewolucyjnej". Utwory tego okresu wypełnione są dramatyzmem, który z wolna zaczyna w twórczości Chopina dominować. Lata dojrzałości W Paryżu Chopin zamieszkiwał małe mieszkanie przy Boulevard Poissonniere. Dał pierwszy z dziewiętnastu publicznych koncertów w Paryżu (podczas 18 lat pobytu w tym mieście). Organizował go Friedrich Wilhelm Kalkbrenner, pianista. Chopin zagrał Koncert e-moll i Wariacje B-dur op. 2. Koncert oszołomił publiczność, w tym obecnego na nim Franciszka Liszta. Krytyk François Fétis zapowiadał, że Chopin odrodzi muzykę fortepianową. Następnego dnia wydawcy przysyłali Chopinowi propozycje kupna utworów. Chopin zaczął prowadzić żywot wirtuoza, komponując utwory, które szybko stawały się modne na salonach. Przyjaźnił się z wieloma wybitnymi muzykami (Liszt, Vincenzo Bellini, Hector Berlioz), był zapraszany na prywatne występy nie jako muzyk, ale jako gość, nawet na sam dwór. Szybko więc przeprowadził się do Chaussee d'Antin, modnej dzielnicy Paryża. Przyjaciele nazywali jego mieszkanie Olimpem ze względu na dającą się stamtąd słyszeć boską muzykę. Jednak z powodu trudnej sytuacji finansowej Chopin zaczął dawać coraz więcej lekcji gry na fortepianie. Oszałamiała go ogromna ilość propozycji. Chopin uczył między innymi księżniczkę de Noailles, księżne de Chimay i de Beauvau, baronową Rothschild, hrabinę Peruzzi i Potocką. Wśród uczniów także wielkie talenty – Karolina Hartmann, Karol Filtsch a także wierny przyjaciel Chopina Adolf Gutmann. Chopin jako nauczyciel znany był z niezwykłych wymagań i nerwowości. W latach 1835-1846 porzucił karierę wirtuoza na rzecz komponowania. Zaczął żyć życiem polskiej emigracji, utrzymując ścisłe kontakty z głównymi intelektualistami polskimi (Adam Mickiewicz, Julian Ursyn Niemcewicz, Cyprian Kamil Norwid). Józef Bem poprosił go o zaliczkę dla powstającego Towarzystwa Politechnicznego. Chopin gościł też u siebie najbliższego przyjaciela z lat dziecinnych, Jana Matuszyńskiego, który zamieszkując u Fryderyka studiował medycynę w Paryżu. W 1842 roku Jan umarł na gruźlicę. U Chopina bywał też jego słynny przyjaciel, wielki pianista i kompozytor – Julian Fontana. W 1836 roku zaręczył się z Marią Wodzińską. Była ona uzdolniona muzycznie i malarsko. Hrabina Teresa Wodzińska, matka Marii zaczęła nazywać wtedy Chopina swym dzieckiem. W podzięce za darowane Chopinowi kompozycje Marii przysyła on Walca As-dur i niektóre ze słynnych Pieśni. Ostatecznie jednak rodzina sprzeciwiła się związkowi, uważając, że Chopin jest zbyt chorowitym kandydatem na męża. W 1836 roku Chopin faktycznie zaczyna poważnie chorować na gruźlicę (niedawno pojawił się pogląd, że przyczyną "chorowitości" i śmierci kompozytora była nie gruźlica, a mukowiscydoza - zobacz hipoteza choroby na mukowiscydozę). W 1837 roku Chopin poznał starszą od niego o 6 lat i dominującą nad nim George Sand i rzucił się w ramiona "spełnionej miłości" (słowa George Sand), która jednak wkrótce zamieniła się w nerwowy i chaotyczny związek. Para istniała jednak jako związek jedynie w plotkach. W dziennikach Sand opowiada, że przez 9 lat przyjaźni z Chopinem żyła jak w klasztornym celibacie. W liście do Justyny Chopinowej Sand nazwie się drugą matką Chopina. Uciekając przed zazdrością byłego kochanka George, udają się na Majorkę do Valldemossa, która wita ich okropną pogodą. Jednocześnie w Hiszpanii trwa wojna, a choroba Chopina wzmaga się. Sand zabrała swoje dzieci, które miały się tam leczyć (syn Maurycy chorował na reumatyzm) i uczyć. Mieszkali tam także w byłym klasztorze. Tam Chopin zaczął pluć krwią. Komponuje wtedy Preludia op. 28, Preludium Des-dur Sand uznała za straszne. Wspominała ona pamiętny wieczór, gdy podczas spaceru rozszalała się burza, a po powrocie do domu Chopin zaczął pluć krwią. Gdy stan zdrowia Chopina poprawił się, kochankowie wrócili do Francji. Sprowadzono wtedy ciało samobójcy z Neapolu, wielkiego śpiewaka, Adolfa Nourrita. Chopin zagrał w Marsylii podczas pogrzebu na organach. Pomimo iż instrument był rozstrojony, Chopin oszołomił publiczność graną na organach pieśnią Schuberta. Osobne artykuły: Valldemossa, Festivals Chopin de Valldemossa. W 1839 roku wrócili do Francji. Fryderyk był wówczas bardzo chory, kaszląc wypluwał ogromne ilości krwi. Mieszkał w Nohant, w posiadłości George Sand. Chwilowa poprawa zdrowia wniosła okres spokoju do życia przyjaciół, wkrótce jednak nastąpiło ponowne pogorszenie. George Sand napisała dyskusyjną książkę "Lukrecja Floriani", w której wedle Liszta ośmieszyła Fryderyka. Chopin przemilczał tę obrazę, jednak jego rodzina w Polsce była oburzona. Sand tłumaczyła, że nie opisała w niej Fryderyka, jednak biografowie Chopina podważają te tłumaczenia. Pojawił się wtedy znany rzeźbiarz Auguste Clésinger, który poślubia córkę Sand (Solange) wbrew jej woli. Kiedy w wynikłym konflikcie Fryderyk stanął po stronie Solange, pisarka wpadła w szał i zerwała z kompozytorem. Okres przed rozstaniem z George Sand, a także po rozpadnięciu się związku oraz pogłębiająca się choroba odcisnęły głębokie piętno na twórczości i życiu towarzyskim Chopina.
Ostatni okres życia Po rozstaniu z George Sand Chopin popadł w głębokie przygnębienie. Dał ostatni koncert w Paryżu. Dwa dni później "Gazette Musicale", przekonując o innowacyjności "Ariela fortepianu", pisze: "Chopina można zrozumieć tylko przez samego Chopina". Ostatnią kobietą, z którą Chopin był związany, była jego uczennica – Szkotka Jane Stirling, zwana "wdową po Chopinie", z którą wyjechał po wybuchu rewolucji w Paryżu w 1848 r. do Anglii i Szkocji w bardzo wyczerpującą jego siły podróż. Wilgotny klimat Anglii i Szkocji oraz zamęczenie wizytami u angielskiej arystokracji doprowadziły do szybszego postępu choroby. W dniu 16 listopada 1848 r. udzielił na rzecz polskich emigrantów ostatniego koncertu w Guildhall w Londynie. Grał przed królową Wiktorią. Grał też dla polskich emigrantów, jednak koncert ten pozostał niewysłuchanym z powodu zbyt głośnej orkiestry i złego stanu zdrowia Chopina . Chopin był w coraz gorszym stanie. Napisał ostatnie dwa mazurki – g-moll i f-moll. Zostały one wydane dopiero w latach 50. XX wieku. Nie opuścili go jednak przyjaciele. Odwiedzał go Adolf Gutmann, wielki przyjaciel i malarz Eugene Delacroix, Marcelina Czartoryska – jego uczennica, Józef Cichowski, przyjaciel Wojciech Grzymała. Chopin miał jednak problemy finansowe. Z tego powodu szkockie przyjaciółki Chopina obdarowały go sporą sumą pieniędzy, z której zgodził się przyjąć tylko część. Jenny Lind zorganizowała dla niego z muzykami paryskimi wieczór muzyki, który bardzo podniósł Fryderyka na duchu. Chopin przeprowadził się na Chaillot 74 i zaprosił do siebie siostrę Ludwikę z rodziną. Był coraz bardziej wyniszczony przez chorobę. Mimo to postanowił przenieść się do mieszkania na placu Vendome. Przed wyjazdem odwiedził go Hector Berlioz. Były to słynne "dni przedostatnie", w które przybył do niego także Cyprian Kamil Norwid. Chopin zmarł o godzinie 2 w nocy, 17 października 1849 roku, w otoczeniu najbliższych osób, takich jak Delfina Potocka, ks. Jełowicki, Wojciech Grzymała, Ludwika Jędrzejowiczowa, z którymi był związany przez większość swego życia w Paryżu. Ostatnie dni stały się tematem legendarnym w sztuce – opisał je w 1865 Cyprian Norwid w słynnym wierszu Fortepian Szopena – zainspirowany zniszczeniem oryginalnego fortepianu kompozytora w 1863, gdy wojsko rosyjskie (w odwecie za zamach na namiestnika Fiodora Berga) wyrzuciło instrument na bruk warszawski z okien Pałacu Zamoyskich w Warszawie. Ostatnie chwile namalował także Teofil Kwiatkowski. Śmierć Chopina opisał bardzo dokładnie ksiądz Aleksander Jełowicki. Wedle niego umarł on na chwilę po udzieleniu ostatniego namaszczenia. Ostatnimi słowami miały być: "Jestem już u źródła szczęścia". Relacja Jełowickiego opisana w liście do Ksawery Grocholskiej, jest jednak uważana za mało prawdziwą. Nabożeństwo żałobne zostało dokonane w kościele Św. Magdaleny. Na uroczystości żałobnej grał słynny organista francuski Louis-Alfred Lefébure-Wély. Został pochowany na cmentarzu Père Lachaise w Paryżu; na jego prośbę, na pogrzebie wykonano Requiem d-moll Mozarta, a także jego własny Marsz żałobny z Sonaty b – moll. Serce Chopina zostało sprowadzone do kościoła św. Krzyża w Warszawie. Robert Schumann powiedział po śmierci Chopina: "Dusza muzyki przeleciała nad światem". Hipoteza choroby na mukowiscydozę Zdaniem prof. Wojciecha Cichego z AM w Poznaniu objawy wskazują na to, że kompozytor mógł cierpieć przez całe życie na mukowiscydozę, (chorobę genetyczną, nieuleczalną, o niektórych objawach podobnych do gruźlicy, m.in. krwioplucie, wyniszcającą organizm, m.in. powodującą bezpłodność) i to właśnie mukowiscydoza była przyczyną jego śmierci[4] [5]. Twórczość
Trzy okresy
W twórczości Chopina wyodrębnia się trzy okresy: 1) do 1830, 2) do 1839 i 3) do 1849. [6].
Wczesne utwory
Młodzieńcze utwory Chopina wyrosły z dwóch źródeł: z polskiej tradycji (np. Michał Kleofas Ogiński, Karol Kurpiński) oraz ze stylu brillant wczesnych romantyków (Johann Nepomuk Hummel, John Field, Carl Maria von Weber). Takimi popisowymi, a zarazem błyskotliwymi wirtuozowsko utworami są chociażby oba koncerty fortepianowe. Pod wpływem tradycji klasycznej przeważają w młodzieńczym dorobku Chopina formy klasyczne, takie jak rondo, wariacje, sonata, koncert, trio, ale już wtedy pojawiły się nawiązujące do tradycji narodowej polonezy i mazurki. Z łączenia form klasycznych i tradycji narodowej powstawały takie utwory, jak Rondo à la Mazur, Rondo à la Krakowiak.
Utwory dojrzałe
Dojrzałą twórczość Chopina następująco charakteryzuje Józef M. Chomiński: W drugim okresie twórczości (począwszy od op. 6) skrystalizował się w pełni styl Chopina jako kompozytora narodowego i romantycznego. Wyrastająca z ducha okresu Romantyzmu stylizacja muzyki tanecznej otrzymała w walcach pogłębiony artystycznie wyraz. Nowe podejście do techniki pianistycznej, manifestujące się w obu cyklach etiud, zaczęło decydować o obliczu wszystkich podstawowych gatunków... Kontrast wyrazowy o silnych znamionach dramatycznych stał się charakterystycznym rysem takich form, jak scherzo, ballada, nokturn. [7]. Późna twórczość
W ostatnim okresie powstawały rozbudowane utwory cykliczne (Sonaty b-moll, h-moll, g-moll), powiększeniu ulegały rozmiary utworów jednoczęściowych (Ballada f-moll, Fantazja f-moll, Polonezy fis-moll i As-dur, Polonez-Fantazja, Barkarola). Utwory te były tak niekonwencjonalne, że często budziły protest pierwszych słuchaczy, uważane za "trudne", a zwłaszcza – zanadto dysonujące.
Gatunki Polonezy
Wczesne polonezy, nawiązujące do popularnych wówczas w warszawie utworów Ogińskiego, wydane zostały dopiero po śmierci kompozytora (9 utworów dziecięcych i młodzieńczych „op. posth.” = wydane pośmiertnie). W latach dojrzałych Chopin opublikował siedem polonezów, które są już zupełnie inne: bardzo dramatyczne i rozbudowane. Polonezy cis-moll i es-moll op. 26, skomponowane wkrótce po klęsce powstania listopadowego, oddają tragiczną atmosferę, w jakiej powstawały. Polonez A-dur op. 40 z racji uroczystego charakteru nazwano „wojskowym”; stosunkowo często opracowywano go na orkiestrę, gdyż jest to jeden z nielicznych utworów Chopina poddających się transkrypcji. Nastrój nieomal triumfalny stwarza najpopularniejszy, wirtuozowski Polonez As-dur op. 53. Od stylizowanego tańca najbardziej oddala się Polonez-Fantazja As-dur op. 61. Niektóre tematy w Polonezie-Fantazji ogóle nie mają związku z tanecznym rytmem. Przypominając swobodną fantazję o złożonej „fabule uczuciowej”, utwór ten zasługiwałby na miano „poematu symfonicznego” na fortepian., charakteryzuje te niezwykle ważne utwory w dorobku Chopina D. Gwizdalanka.[8]
Mazurki
Chopin skomponował 57 mazurków, w nieznany wcześniej sposób nawiązując w nich do muzyki ludowej z Mazowsza. Pierwowzorem Chopinowskiej stylizacji były trzy rodzaje tańców: zamaszysty mazur, szybki, wirujący oberek i powolny, melancholijny kujawiak. Tę ostatnią, „dworkową” wersję, kompozytor lubił najbardziej. Zazwyczaj przekształcał ją w taki sposób, że stawała się liryczną, bardzo osobistą, refleksyjną miniaturą odległą od jakichkolwiek związków z popularną „piosnką”.[9]
Nokturny
Chopin napisał 19 nokturnów. Są to liryczne, melodyjne miniatury. Najwcześniejsze są jeszcze dość sentymentalne, późniejsze są wyrazowo coraz bardziej urozmaicone. Na ich melodię szczególnie wpłynęło bel canto, gdyż Chopin był wielbicielem włoskiej opery, zwłaszcza Belliniego. Kantylenę oplata w nich kunsztowna ornamentacja.
Scherza
Chopina napisał w późniejszych latach 4 Scherza. Wbrew tytułowi, są one raczej poważne, a nawet dramatyczne. Najpoważniejsze jest Scherzo h-moll op. 20, napisane podobno w okresie powstania listopadowego, z cytatem kolędy "Lulajże Jezuniu" w części środkowej.
Ballady
Mówi się, że 4 ballady Chopina (g-moll op. 23, F-dur op. 38, As-dur op. 47 (jedyna z „optymistycznym” zakończeniem) i f-moll op. 52 powstały pod wrażeniem lektury ballad Adama Mickiewicza, lecz nie znaleziono na to dowodów. Ewentualne pokrewieństwo z poezją co najwyżej zdradza narracyjny rodzaj dramaturgii. Dwa tematy przekształcane są na wzór perypetii w opowieściach poetyckich, po czym efektowna koda przynosi „rozwiązanie”, odległe jednak od jakiejkolwiek apoteozy.[10]
Etiudy
Ukończone zostały dwa cykle etiud: op. 10 i op. 25. Zgodnie z nazwą (fr. étude = studium, ćwiczenie) są one utworami pedagogicznymi i mają służyć doskonaleniu techniki pianistycznej. Ale po raz pierwszy w historii tego gatunku nie są to "nudne ćwiczenia", którymi zamęczano pokolenia początkujących pianistów. Każda etiuda Chopinowska jest arcydziełem, jak najbardziej znana wśród nich Etiuda c-moll zamykająca opus 10, zwana „rewolucyjną”.
Preludia
24 Preludia op. 28 powstały jako symboliczny hołd złożony Janowi Sebastianowi Bachowi, którego muzykę Chopin uwielbiał. Są wyraźnym nawiązaniem do Das Wohltemperierte Klavier, napisanym również we wszystkich 24 tonacjach dur i moll.
Sonaty
Spośród 3 sonat fortepianowych najpopularniejsza jest Sonata b-moll, zawierająca Marsz żałobny grywany dzisiaj w rozmaitych transkrypcjach podczas pogrzebów.
Inne
Chopin komponował też pieśni, napisał Trio fortepianowe, Sonatę wiolonczelową. Utwory te uważane są jednak za margines jego twórczości i znaczeniem oraz popularnością wyraźnie ustępują muzyce solowej na fortepian.
Ech wspomnienia... Do tej pory pamietam pania prof. Dembowska i gonienie do fortepianu. Byl moment kiedy plakalam mamie, ze mam dosc szkoly muzycznej. Dzisiaj jestem jej wdzieczna za trud jaki wlozyla w wyksztalcenie mnie. Brakuje mi fortepianu, ale maz juz mi obiecal, ze, inshallah, w naszym domu bedzie miejsce na przynajmniej pianino... Na razie to marzenia, bo w wynajmowanym mieszkanku nie mamy miejsca, ale na razie odbijamy sobie sluchajac plyt...
Tez przy okazji przypomnialo mi sie, jak pisalam referat zaliczeniowy na jezyk niemiecki na studiach i mowilam na prezentacji wlasnie o Fryderyku Chopinie i tezie, ze byl chory na mukowiscydoze i omawialam obie choroby (tzn gruzlice i mukowiscydoze). Ech dawne czasy studenckie, az szkoda ze to przeszlosc...
Chcialam zaczac od drzwi, przez ktore nie spalam cala noc, ale doszlam do wniosku, ze nie wypada zaczynac od konca, wiec napisze chronologicznie...
Juz tydzien temu przeprowadzilismy sie na nowe smieci. I to doslownie. Az po dzis dzien nadal mam praktycznie nie funkcjonujaca kuchnie (bo lodowka nadal nie podlaczona z prostego powodu, ze kuchenka ma zostac przemontowana w inne miejsce, a gora ma isc nowy blat, poza tym pralki nie mozna postawic w lazience bo ta jest zabyt mala, wiec przy kuchni trzeba dorobic odpowiednie kolanka zeby doprowadzic i odprowadzic wode z pralki). Poza tym mamy tylko jedna, na dodatek dosc mala szafe wiec czesc rzeczy (glownie ksiazki i papiery) w pudelkach i torbach nadal zawala pokoj, do tego dochodzi nowy zlew do wymiany (lezacy kolo szafy), 2 grzejniki do zamontowania, pudlo ze okapem nad kuchnie, blat (do kuchni), deski na polki, karnisz do przeciecia na pol na dwa okna, wiec w efekcie mamy totalny bajzel. Sprawy nie ulatwia fakt, ze moj malzonek codziennie prawie dochodzi do wniosku, ze czegos mu brakuje i coraz to pojawiaja sie nowe meble na przyklad mamy juz trzy stoly: pierwszy (skladany) stal sie stolem do wszystkiego, stoi na nim czesc rzeczy do kuchni, naczynia, telefon, ksiazki i do wczoraj stal komputer, drugi stol teoretycznie do pracy aktualnie sluzy za podstawke do telewizora a trzeci stol (maly i niski) moj maz przyniosl wczoraj stwierdziwszy najwyrazniej, ze posiadamy za duzo wolnego miejsca (mieszkanie w calosci z lazienka ma nie wiecej niz szesnascie metrow kwadratowych).
Do tego dochodzi lazienka - nareszcie wiem jak sie czuja japonczycy w ich mikro-mieszkankach z mikro-lazienkami - w lazience miesci sie dokladnie prysznic, sedes, malusienka umywalka z ktorej nie da sie korzystac, chyba ze siedzac na sedesie poniewaz nie ma miejsca zeby stanac a poza tym po odkreceniu wody leje sie ona poza umywalke, poniewaz cisnienie przekracza jej wielkosc. Dlateog tez zeby myjemy oraz robimy wudu w zlewie kuchennym - PARANOJA! A ja narzekalam na nasze poprzednie mieszkanie, ze male... A tamto mialo ponad dwadziescia trzy metry!!! W porownaniu do tego, tamto jawi sie jak olbrzymi palac...
Ale nie wolno nam narzekac, tyle ludzi nie ma w ogole gdzie sie podziac, powinnam byc szczesliwa, ze mam dach nad glowa, ze nie musze mieszkac ze wspollokatorami w niewiele wiekszym pokoju (znam i takie malzenstwa, ktore dziela nawet nie mieszkanie a pokoj z sublokatorami). W kazdym razie chwala Bogu, ze koniec koncow mamy mieszkanie, w ktorym w sumie mamy wszystko... troche malo miejsca ale jak sie nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma...
Przez tydzien takze nie mialam internetu - a przeciez obiecywali, ze bedzie zrobiony w ciagu maksymalnie trzech dni. Co najciekawsze podpisali umowe z Kula, i to bez zadnych dokumentow (a normalnie to chociaz wypadaloby paszport pokazac, ze jest sie legalnie, albo karte albo cos...) Cieszylismy sie jak glupi, ze mamy szczescie, jednak nie dlugo. Gniazdko, ktore toretycznie powinno byc gniazdkiem do internetu ani w zab nie chcialo dzialac. Bity tydzien zeszlo nam przekonanie tych typow w obsludze klienta, ze to nie z naszej winy internet nie dziala. Koniec koncow wczoraj przyszedl technik i okazalo sie, ze mimo ze w ich systemie mieszkanie funkcjonuje jako okablowane, to tak naprawde kabel nie jest dobrowadzony. Jednak facet okazal sie w porzadku (chwala Bogu) i w ciagu godziny mielismy nowe gniazdko i dzialajacy internet.
A co z drzwiami, o ktorych wspominalam na poczatku?
Wczoraj sie nam zaciely. Konkretnie w momencie jak technik chcial wyjsc. Chlopak nie w ciebie bity i jakos udalo mu sie odblokowac listwe i moglismy wyjsc, ale drzwi na wszelki wypadek zablokowalismy butem, zeby sie nie zamknely. Maz zostal z Malym (braciszek, ktory razem z tesciami w zeszlym tygodniu zjechal do Francji), czekajac na wlasciciela i na slusarza a ja zostalam wyslana do tesciow i mialam ugotowac obiad. Koniec koncow obiad jedlismy jako kolacje, a ich nadal nie bylo. W koncu o 23 Maz zadzwonil, zeby kuzyn mnie odprowadzil do domu, poniewaz on nie moze wyjsc, bo nie moze zostawic mieszkania.
Wracam do domu i co widze: dziura zamiast zamka, a belki zbrojeniowe, ktore normalnie podczas przekrecania klucza wchodza w podloge i w sufit wymontowane. Okazalo sie, ze slusarz wymontowal zamek, wymontowal belki, bo costam blokowaly, poszedl po czesci, i.... zniknal. Mimo telefonowania do jego szefa, i do niego samego, nie pojawil sie z powrotem i dopiero poznym wieczorem raczyl odebrac telefon i poinformowac, ze dla niego jest juz za pozno i ze juz nie przyjdzie. Moj maz wyszedl z siebie. Wezwal policjie: przyjechali, obfotografowali to, co zostalo z drzwi, pochwalili meza ze nie dal temu bandycie, zadnej kasy, spisali raport i sobie poszli. A my zostalismy z drzwiami, ktorych nie mozna zamknac...
Zablokowalismy czym je tam mozna bylo, w koncu mamy czym (grzejniki, blat, deski, stol z TV) i mielismy isc spac. To znaczy Kula zasnela snem sprawiedliwym, ja jednak obdarzona zostalam przez Boga zbyt rozwinieta wyobraznia i jak tylko probowalam zamknac oczy w mojej glowie pojawialy sie obrazy nas z poderznietymi gardlami dla glupiego laptopa i telewizora. Koniec koncow wstalam wiec, wlaczylam komputer i zaszylam sie w internecie, poniewaz mialam zaleglosci w czytaniu po tygodniowym braku internetu w domu. Nakrylam sie tylko koldra razem z glowa, zeby swiatlo Kuli nie przeszkadzalo i tak spedzilam cala noc. Rano maz poszedl do pracy, ja ponownie zablokowalam drzwi czym tam moglam i tak czekam na wlasciciela i kogos kto w tej sytuacji wymieni cale drzwi...
Wczoraj wpadla mi w rece nowa ksiazka: "Ukradziona twarz, miec 20 lat w Kabulu". Jest to relacja kobiety, ktora w momencie wejscia talibow byla mloda dziewczyna planujaca studia dziennikarskie. I w zasadzie cale obserwacje odnosnie talibow i Afganistanu sa z punktu widzenia kobiety i kobiet. Nie bez powodu kraj ten nazwany zostal panstwem mezczyzn: kobiety nie mogly uczyc sie ani pracowac, za wyjscie z domu wiele bylo brutalnie karanych, nie mowiac juz o zmuszaniu do noszenia burki.
Nagle uswiadomilam sobie jak szczesliwi jestesmy w Europie: mamy wszystko, mamy wolnosc, nawet jezeli nie stac nas na wszystkie wydatki to jednak powinnismy byc szczesliwi. W zestawieniu z tym, co opisuje Latifa zyje sie nam tu jak w raju.
Duzo byloby opowiadac na temat tego, co sie dzialo w Afganistanie. Siedzialam nad ksiazka do poznej nocy, potem dlugo lezalam i myslalam, lzy plynely mi po policzkach. Z jednej strony latwo sie to czytalo, ale z drugiej strony potwornosci opisywane przez Latife sprawily, ze dlugo nie moglam zasnac.
Nie bede pisac wiecej, bo brak mi slow. Wystarczy mi ogladanie relacji w TV, gdzie po raz kolejny na Al Jazeera moglam uslyszec o morderstwach na nauczycielkach i uczennicach tylko za to, ze smialy nauczac lub uczyc sie... Wstyd mi, ze talibowie sa muzulmanami - takimi sie przynajmniej mienia, ale to co prezentuja dalekie jest od zasad islamu, bo tak naprawde jest to pomieszanie ich tradycji plemiennych z zasadami islamu. I to lekcewazenie ludzkiego zycia, w szczegolnosci kobiet. A przeciez kazdy mezczyzna urodzil sie z kobiety, bez kobiet nie byloby mezczyzn...